INTERIA.PL: Po obejrzeniu pierwszego odcinka nurtuje nas jedno pytanie. Udało ci się zbiec przed niedoszłą tajską teściową? Rafał Simonides: - Sprawa rzeczywiście nie była prosta, ale udało się. Wątek relacji damsko-męskich będzie kontynuowany w kolejnych odcinkach. Wiele osób podróżuje po świecie, garstka z nich decyduje się zrealizować własny program podróżniczy. Skąd ten pomysł? - Narodził się, kiedy mieszkałem w Tajlandii. Spędziłem w tym kraju łącznie trzy lata, ale jako zawodnik miałem niewiele czasu na atrakcje, z których Tajlandia słynie. Nie było wypoczywania na plaży, wycieczek, klasycznej turystyki. Chciałem do tego wrócić i pokazać Polakom piękno tego kraju, a przy okazji samemu nacieszyć się Tajlandią. - Poza tym często otrzymuję maile od zawodników Muay Thai i turystów w sprawie treningów i życia w Tajlandii. Chciałbym tym programem odpowiedzieć na część z tych pytań i podzielić się z nimi swoimi doświadczeniami. Może dzięki temu ułatwię im wymarzoną podróż. Od ośmiu lat jesteś związany z Tajlandią, ale kiedy walczyłeś w tym kraju, sporadycznie chodziłeś na plażę. Ciężko było odpuścić sobie uroki turystycznego raju? - Patrząc z boku, na pewno tak. Ale dla mnie wtedy liczył się tylko sport. Żeby wybić się na tle Tajów, którzy Muay Thai trenują od dziecka, musiałem żyć jak asceta. Sześć razy w tygodniu wstawałem o szóstej rano, biegałem, potem wyczerpujący trening, posiłek i do spania. Po południu obiad, bieg, kolejny trening, kolacja i powrót do łóżka. Tak żyłem sześć dni w tygodniu, tylko niedzielę miałem wolną. Wtedy mogłeś zwiedzać Tajlandię... - Tam na miejscu obudził się we mnie duch podróżnika. Mogłem gdzieś pojechać, coś zobaczyć. Tak się zaczęło. Im bardziej poznawałem Tajlandię, tym bardziej byłem nią zafascynowany. Wtedy zaczął kiełkować pomysł, żeby po jakimś czasie wrócić tu z kamerą i nakręcić program podróżniczy. Zdarzały się walki, po których byłem solidnie poobijany i dostawałem od trenerów tydzień wolnego. To też była okazja do zwiedzania kraju. Często podkreślasz, że "Kraina Uśmiechu" to twoja druga ojczyzna. Za propagowanie Muay Thai i kultury Tajów nagrodził cię nawet ambasador Tajlandii. Co szczególnie urzeka cię w tym kraju? - Dla mnie Tajlandia ma szczególne znaczenie - tam rozwinęła się moja kariera, tam wylałem litry potu na treningach i spełniłem swoje marzenia. Przede wszystkim spotkałem tam fantastycznych, przyjaznych ludzi. Obiecałem sobie, że nakręcę program o Tajlandii. Udało się w lipcu zeszłego roku. - Do Tajlandii poleciałem dwa dni po walce we Włoszech. Byłem trochę poobijany, dlatego przez dwa tygodnie odpoczywałem od Muay Thai. Przez ten czas zbieraliśmy materiał do programu, zgodnie z nakreślonym wcześniej scenariuszem. W ostatnim tygodniu zdjęciowym łączyłem pracę nad programem z treningami. Potem fotograf, a na czas naszego pobytu w Tajlandii także operator kamery, Bartłomiej Caban, wrócił do Polski, a ja zostałem i skupiłem się na przygotowaniach do walki o pas mistrza świata, która odbyła się 31 sierpnia w Ustroniu. Kręcenie programu i trudna walka na horyzoncie. Nie za dużo miałeś na głowie? - Ja już tak mam. Potrzebuję dodatkowych bodźców, adrenaliny. Znasz mnie, więc wiesz, że lubię robić kilka rzeczy na raz. Najważniejsze jest to, że wywiązuję się ze swoich zobowiązań. Lubię wyzwania, ale po czasie przyznaję, że kręcenie materiału we dwójkę, bez telewizyjnego zaplecza i profesjonalnego sprzętu, nie jest łatwą sprawą. Co było dla ciebie najtrudniejsze? - Jeszcze w Polsce - zebranie pieniędzy na realizację programu. To jest niezależna produkcja, musiałem sam uzbierać na nią środki. Na wyjazd do Tajlandii zarobiłem w ringu. Stoczyłem siedem walk, czasem walcząc co trzy tygodnie. Natomiast na miejscu przekonałem się, że można napisać najlepszy scenariusz, ale życie i tak zweryfikuje twój plan. - Przydała się nieustępliwość wyniesiona z Muay Thai. Nawet jak coś poszło nie po naszej myśli, na przykład nie udało się zrealizować założonej sceny, lekko ją modyfikowaliśmy, żeby nie tracić dnia zdjęciowego. Dotarliście z kamerą poza typowe turystyczne szlaki. Ciężko było o zgodę Tajów na obecność kamery? - Nawet nie. Dobrze znam ten kraj, mentalność i nastawienie Tajów. Dobrze komunikuję się w ich języku. Myślę, że kluczowe było też to, że przekonałem ich o swoich szczerych i pozytywnych zamiarach, o miłości do Tajlandii. Natomiast trudną walkę musieliśmy stoczyć z czasem. A to były problemy z dojazdem, a to zlał nas deszcz i nie pozwolił, w obawie przed zniszczeniem sprzętu, na dalsze kręcenie. To były trudne tygodnie, ciężko pracowaliśmy i mało spaliśmy. Mam nadzieję, że efekt przypadnie widzom do gustu. Ile planujesz odcinków? - Wstępnie osiem, może uda się więcej, bo materiału jest sporo. Rozmawiał: Dariusz Jaroń (współautor powstającej biografii Rafała Simonidesa)