Odniósł pan życiowy sukces w Japonii - kolebce karate, kraju, który żyje sztukami walki. A traktuje pan ten sport jako hobby.Piotr Moczydłowski: Mam satysfakcję i wciąż radość mnie rozpiera. Za mną wiele lat startów, ciężkich treningów i wyrzeczeń. Dziś wiem, że było warto, że to miało sens. Spośród "16" zakwalifikowanej do MŚ byłem jednym z nielicznych, którzy nie uprawiają karate zawodowo. Pracuję w korporacji telekomunikacyjnej, co oznacza 8-12 godzin dziennie zajęć biurowych, a mimo to odnoszę w sporcie sukcesy. Poza treningami to też kwestia talentu i daru od Boga. Wiem, że mógłbym osiągnąć więcej, gdyby były pieniądze i wsparcie państwa. Sport to dodatek, na życie zarabia pan gdzie indziej. Tak należy to rozumieć?- Owszem, ale dzięki temu mam większy komfort. Ci, którzy żyją tylko ze sportu, nie mają innego celu, muszą robić wyniki. Ja gdy wygrywam, to spełniam swoje marzenia, a jak nie staję na podium, to życie toczy się dalej. Bo najważniejsza jest dla mnie rodzina i dalsza kariera zawodowa. Sport to wspaniała przygoda, a wygrywanie z tymi, którzy jak nie śpią to trenują, daje podwójną satysfakcję. Cztery lata temu jechałem do Japonii na MŚ bez nadziei na sukces i zdobyłem brąz. Poczułem, że można w jaskini smoka wygrać, nawet nie będąc zawodowcem.Czy to prawda, że na zajęcia karate trafił pan za karę? - Zgadza się. Po moich dziecięcych rozróbach brat, który również trenuje kyokushin (1 dan), wziął mnie za ucho i zaciągnął na zajęcia. Wstyd się przyznać, ale nie byłem pokornym maluchem. Za szczeniackie wybryki co chwilę wzywano mamę do szkoły w Szczytnie. Kiedyś domowej roboty bombą wysadziłem toaletę w dyskotece. Musiałem odkupić muszlę i paradować z nią po budynku podstawówki. Ale to był obciach! Karate naprostowało charakter?- Wychowałem się bez ojca i treningi, zasady, etykieta karate kyokushin niewątpliwie miały bardzo pozytywny wpływ, szczególnie w tak ważnym okresie, jak dojrzewanie. Przestała istnieć chęć udowadniania siły na ulicy, a po miesiącu treningów tak mi się ta dyscyplina spodobała, że nie można było mnie z sali wypędzić. Jak udaje się panu łączyć trening z pracą zawodową? - Wszystko jest kwestią dobrej organizacji, motywacji i celu, choć osiem treningów tygodniowo kosztuje wiele wyrzeczeń. Ale lubię to, co robię. Czerpię z pracy satysfakcję, wiem, że gdyby moje dni składały się tylko z uprawiania karate, to sporo bym stracił. Cenię sobie dobre relacje w pracy, szczególnie z przełożonym, który mi kibicuje, a ja staram się tego nie nadużywać. Najbardziej wspiera mnie rodzina, w tym żona, która również uprawia karate. Niedawno zdobyła mistrzostwo Europy w kumite w kat. do 65 kg.O sukcesach żony było ostatnio cicho. - Kasia miała ponad pięcioletnią przerwę w startach i dopiero teraz dochodzi do formy. A złoto ME to coś wspaniałego. Zresztą ostatnio w naszym życiu dzieją się niesamowite rzeczy i czuję, że to nie koniec. Dzięki temu jest między nami większe zrozumienie, żona stała się bardziej tolerancyjna np. względem obowiązków domowych, bo wie, jak trudno np. zabrać się za odkurzanie po intensywnym treningu. Oprócz dwóch medali MŚ ma pan w dorobku kilka krążków z ME i liczne sukcesy krajowe. Które zawody były kluczowym momentem w karierze? - Najmilej wspominam ostatnie osiągnięcie. Szczególnie ważne dla karateków są wyniki uzyskane w Japonii. Tam każda wygrana walka jest sukcesem, ponieważ walczy się z przeciwnikiem, publicznością, a nawet sędziami. Tam karate kyokushin cieszy się zdecydowanie większą popularnością i zainteresowaniem mediów. Pamiętam, że po latach triumfów w ME zająłem trzecie miejsce. Na Ukrainie w 2009 roku przegrałem walkę, a nie przywykłem do porażek. To dało mi takiego kopa, że trzy miesiące później zdobyłem brąz MŚ. Która z walk szczególnie utkwiła panu w pamięci? - Finał mistrzostw Europy w Barcelonie w 2006 roku. Po pięciu stoczonych jednego dnia walkach, w pojedynku z Rosjaninem miałem tak poobijane nogi, że nie byłem w stanie kopać, ba, nie mogłem ustać. Ale doszła adrenalina, zmiana taktyki i w efekcie wygrana. Byłem potem siny przez trzy tygodnie, jednak po zwycięstwie ból ma słodki smak. Natomiast po porażce najbardziej boli serce. Z rozrzewnieniem wspominam pojedynki, które mimo wygranej były szczególnie wymagające, jak walka z reprezentantem gospodarzy w półfinale ostatnich MŚ w Tokio. Po trzech wyczerpujących rundach o rozstrzygnięciu musiało zdecydować tameshi-wari - szczególne wyzwanie, aby na zmęczeniu wykazać się siłą i precyzją w łamaniu jednocalowych desek, ułożonych jedna na drugiej bez przekładek. Złamałem sześć, a rywal - pięć. Karate kyokushin to nie tylko sport... - To przede wszystkim sztuka walki, system wychowania, a dopiero potem sport, który uczy szacunku, dyscypliny i wyróżnia się etykietą. "Karate zaczyna się i kończy na uprzejmości" - mawiał twórca tego stylu. Ciężko to w pełni opisać słowami, bo dopiero po paru miesiącach treningu człowiek zaczyna rozumieć, o co chodzi. To walka ze swoimi słabościami, ale bez zwierzęcej agresji. To sport, który kształtuje charakter, uczy walki do końca. Z uśmiechem dodam, że karate daje również mnóstwo praktycznych umiejętności, bo po latach treningu zamiast ciąć sosnowe deski do budowy domu można je po prostu łamać jednym ciosem. Czego życzyłby pan sobie na kolejne lata? - Uważam, że los mi sprzyja i oby tak pozostało. Super byłoby zostać mistrzem świata, ale nie wiem, czy będzie mi to dane. Teraz jestem w punkcie, w którym muszę zastanowić się, co robić dalej, czy kontynuować starty. Kolejny udział w MP czy ME nie budzi już takich emocji jak kiedyś, ale złoto MŚ będzie mi się wciąż śnić. Następna okazja jednak dopiero za cztery lata. Nie mogę usiedzieć w miejscu i czuję, że niedługo przyjdzie czas, że zacznie mi czegoś nowego brakować. Dlatego życzyłbym sobie kolejnych wyzwań. Rozmawiała Anna Maria Kalinowska