Na razie jednak Waldemar Legień nie ma zbyt wiele czasu na przeprowadzki. Jest zagoniony. Na rozmowę umawialiśmy się wiele razy, ale w końcu się udało. W tym roku polski judoka skończy 60 lat. Połowę swojego życia spędził na obczyźnie. Wygląda też na to, że we Francji jest o wiele bardziej doceniany niż w Polsce. Sędziowski błąd w finale MŚ. Federacja się kaja. Wielki mistrz nie straci tytułu Polski mistrz gani środowisko i wskazuje przyczyny problemów dyscypliny Tomasz Kalemba, Interia Sport: W tym roku minie 30 lat, odkąd wyjechał pan do Francji. Zamierza pan jeszcze wrócić do kraju? Waldemar Legień: - Jeszcze nie wiem. Może tak, może nie. W tym momencie to jest tak 50 na 50. Rozmawiam cały czas z moim szefostwem na ten temat. Cały czas pracuje pan tam w klubie? - Tak. Pracuję z młodzieżą, która ma szansę występu w igrzyskach olimpijskich w Los Angeles w 2028 roku. Od wielu lat mieszka pan we Francji, a za rok igrzyska olimpijskie ugości Paryż. Nie zgłaszał się nikt z Polski do pana, by może w czymś pomóc we Francji? - Zgłaszają się i chcą, żeby załatwił bilety na igrzyska, a przecież jest do tego specjalny system. Są losowania. Nie bez przyczyny pytałem pana o powrót do Polski, bo ostatnie mistrzostwa świata pokazały, że z naszym judo jest bardzo źle. Przydałby się w kraju ktoś taki, jak pan. - Tak naprawdę z polskim judo jest słabo już od dawna. Nie ma się co czarować. U mężczyzn jest fatalnie. W ostatnich latach wybiła się nieco kobieca grupa, ale teraz znowu nie wygląda to dobrze. W ubiegłym roku po medal mistrzostw Europy sięgnął Piotr Kuczera. Zrobił dobrą robotę, bo wygrał z dwoma mistrzami olimpijskimi, ale teraz jest kontuzjowany. Może mu być trudno zakwalifikować się na igrzyska. Skąd te problemy w polskim judo? - To jest kwestia przede wszystkim środowiska. Nie dążymy do rozwoju tego sportu, jako całości. Polski Związek Judo nie buduje polskiego judo, tylko buduje judo w niektórych klubach i to coraz bardziej się zawęża. Siła związku to jest siła polskich klubów, a te niestety na dzisiaj są bardzo słabe. Trochę wyników pojawiło się w kadetach i juniorach. Może coś z tego się urodzi. Ze zdrowiem u pana wszystko w porządku, bo przecież jakiś czas przeszedł pan zawał? - Na szczęście tak. Przeszedłem rehabilitację i są tego efekty. Znowu działam na pełnym obrotach, choć już nigdy nie będę w takiej formie, jak przed zawałem. Poza tym lata też lecą. Złota obietnica. "Nie mogłem się z tego wycofać" Jest pan legendą polskiego sportu. W 1988 roku w Seulu został pan pierwszym polskim mistrzem olimpijskim w judo. Jechał pan tam jednak po presją, bo złożył obietnicę. - To prawda. Po mistrzostwach świata w Essen w 1987 roku, w których wywalczyłem brązowy medal, powiedziałem, że stać mnie na zdobycie złotego medalu igrzysk. Nie mogłem się z tego wycofać. Tak się jednak złożyło, że go zdobyłem, choć to był trudny turniej. W pierwszym pojedynku pokonał pan Egipcjanina Walida Mohammeda Husseina. W kolejnym rzucił na plecy Argentyńczyka Gastona Garcię. Następnie pokonał Kanadyjczyka Kevina Doherty'ego. Półfinałowy bój z Baszirem Warajewem z ZSRR to była jednak loteria. Nie zdobyliście żadnych punktów i to decyzją sędziów awansował pan do finału. - To było wyczerpujące starcie. Pamiętam z niego tylko kilkadziesiąt ostatnich sekund walki. Zresztą w pierwszej chwili nawet nie dotarła do mnie decyzja sędziów. W finale pana rywalem był mistrz olimpijski z Los Angeles Niemiec Frank Wieneke. - Po akcji w parterze Niemiec zmęczył się trochę moją doskonałą obroną przed dźwigniami. Osłabła jego czujność. Gdy wstałem, czułem, że wstąpiły we mnie jakieś straszne siły. Po moim rzucie wysoko wyleciał w górę i wygrałem przez ippon. Niebawem minie 35 lat od tego sukcesu. Co dostał pan wówczas za złoto? - Ale ten czas leci! Dostałem wówczas talon na samochód i zegarek Tissota, ale potem ktoś mi go ukradł. Wiadomość, która mogła mieć przykre konsekwencje Po wielkim triumfie w Seulu zdobywał pan kolejne medale w mistrzostwach Europy i mistrzostwach świata. Mimo że przed kolejnymi igrzyskami w Barcelonie przeszedł pan do wyższej wagi, to znowu zapowiadał pan walkę o złoto. - Byłem w końcu mistrzem olimpijskim. Nie jechałem tylko po to, by zaliczyć start, ale po to, by wygrać. Inaczej nie wypadało, choć było to bardzo trudne zadanie. W Barcelonie przystąpiłem do rywalizacji trzeciego dnia zmagań w judo, bo program zaczynał się od ciężkiej wagi. W poprzednich dniach było wiele sensacji. Faworyci przegrywali w początkowej fazie turnieju. Zaczął pan ten turniej imponująco, bo na pokonanie dwóch kolejnych rywali potrzebował pan w sumie 16 sekund! Kolejne starcia nie były już takie łatwe. - Dwie pierwsze walki szybko poszły, ale to spowodowało, że nie byłem wystarczająco rozgrzany. Nie zdążyłem się "przepalić", a w kolejnej trafiłem na Koreańczyka (Yang Jong-ok z Korei Południowej - przyp. TK). I przegrywałem z nim na początku. Musiałem odrabiać straty. Do półfinału i finału podszedłem już inaczej. Starałem się kontrolować sytuację. To była już tylko i wyłącznie strategia. Trzeba było zachować chłodną głowę. Przed wejściem na tatami do finałowej walki wiedział pan o tym, że nasi zawodnicy w pięcioboju nowoczesnym sięgnęli po dwa złote medale? - Tak i zdezorientowało mnie to. Co mnie obchodziło, co oni zrobili tuż przed najważniejszą dla mnie walką. Oczywiście przekazano mi tę informację w dobrej wierze, sądząc, że mnie uskrzydli, bo to były nasze pierwsze złote medale igrzysk od ośmiu lat. Tyle że taka wiadomość na 15 minut przed walką w finale wcale nie była motywacją. Na szczęście w niczym mi to nie przeszkodziło. Świat stał przed nim otworem. On jednak w wieku 29 lat powiedział dość Jeszcze przed igrzyskami w Barcelonie zapowiadał pan, że po nich zakończy karierę. Niewiele osób chciało w to wierzyć. Miał pan bowiem dopiero 29 lat. - Nie oglądałem się jednak na innych, tylko zrobiłem to, co uznałem za słuszne. I bardzo dobrze zrobiłem. Wszystko dobrze przeanalizowałem. Pewnie, że mogłem powalczyć jeszcze w kolejnych igrzyskach, ale zaczynało mi brakować motywacji. Zacząłem mieć wątpliwości. Wtedy zrozumiałem, że w takiej sytuacji po prostu lepiej skończyć karierę. Tak wiele pan osiągnął, a jednak nigdy nie był mistrzem świata. Jest żal? - Nie. Nie byłem mistrzem świata, ale uważam, że i tak moja kariera była wspaniała, bo praktycznie z każdych mistrzowskich zawodów przywoziłem medal. Przez jakiś czas po zakończeniu kariery pracował pan jeszcze w Polsce, ale w 1993 roku zdecydował się na wyjazd do Francji. Po tym czasie czuje się pan już bardziej obywatelem tego kraju? - Nigdy nie czułem się Francuzem, choć mieszkam już tam już tak długo. Nigdy nie przyjąłem też tamtejszego obywatelstwa. Ma pan dwóch synów - Michała i Przemysława. Poszli w ślady ojca? - Obaj trenowali judo, ale żaden z nich nie postawił wszystkiego na sport. Michał był mistrzem Francji kadetów i wicemistrzem Francji juniorów. W seniorach nie szło mu już jednak najlepiej. Trenował jednak razem ze znakomitym Francuzem Teddym Rinerem. Miał kłopoty zdrowotne i rzucił sport, a potem przyjechał do Polski. I co robi? - Pracuje w bankowości, a poza tym prowadzi Fundację "Sportowe Serce". Pomaga pan trochę w fundacji, jaką prowadzi syn? - Nie mam na to zbyt dużo czasu, ale jak tylko mogę, to owszem. Bardziej w to wszystko jest zaangażowana moja żona. Na razie to są początki. Nie jest tak łatwo przebić się od razu. W tym wszystkim jest też wiele polityki. Rozmawiał - Tomasz Kalemba, Interia Sport *** Michał Legień: - Fundacja ma zaktywizować ludzi do uprawiania sportu poprzez lokalne akcje. Chcemy to robić na Śląsku, bo w Bytomiu mamy siedzibę. Chcielibyśmy się też zająć sportem od strony merytorycznej. Wychodzimy z założenia, że sport jest bardzo niedoceniany w społeczeństwie, a przecież on stoi u podstaw wszystkiego. Kształtuje bowiem charakter ludzi, wpływa na stan zdrowia i bezpieczeństwa społeczeństwa. Zgromadziliśmy grupę ekspertów i chcemy stworzyć listę punktów, co trzeba zrobić, by sport miał się lepiej w naszym kraju. Dla nas ważne jest też danie o pamięć poprzez wspominanie wielkich sukcesów polskiego sportu, a tych przecież nie brakowało. Bywa, że młodzież nie wie w ogóle z kim ma do czynienia, a często przy okazji różnych wydarzeń spotyka się przecież z legendami polskiego sportu.