Artur Gac, Interia: Dziękuję raz jeszcze, bo to dzięki tobie dowiedziałem się kilka dni temu, że maestro Egon Franke toczy najważniejszą walkę w swoim życiu. Od środy jesteśmy bardzo smutni. Wiem, że mocno dotknęła cię informacja, która napłynęła z Turynu. Tomasz Tomaszewski, komentator sportu i dziennikarz Polsatu: - Muszę powiedzieć, że mimo wszystko tak. Wiesz... Ja go znałem w zasadzie od chłopięcych lat, a zetknąłem się z nim oczywiście przez mojego brata, Witka Woydę (inny z gigantów polskiej szermierki, dwukrotny mistrz olimpijski, w sumie czterokrotny medalista IO - przyp. AG). To było tuż po wspaniałych igrzyskach w Tokio, wtedy miałem osiem lat. Choć był rywalem mojego brata, to pozostawał zupełnie niezwykłym dżentelmenem. Gdy później sam zacząłem uprawiać szermierkę i jeździłem na turnieje, na przykład do Katowic, to spałem u niego w pokoju. Znałeś go zatem świetnie. - Tak. I mogę powiedzieć, że był to zawodnik zawsze pozostający na pewnym marginesie, biorąc pod uwagę ówczesną specyfikę w rywalizacji śląsko-warszawskiej. To bardzo ważny wątek, który za chwilę mocniej zgłębimy. Mam natomiast wrażenie, że Egon Franke nigdy nie zabiegał o to, aby być postacią eksponowaną na miarę swoich sukcesów. Pewien żal mógł pozostawać niewyrażony, w każdym razie odnosiłem wrażenie, że sam nie walczył o miejsce, należne trzykrotnemu medaliście olimpijskiemu. - Brawo, dokładnie dotknąłeś sedna sprawy. Mam w głowie inny jaskrawy przykład, wybacz że pominę nazwisko tego naszego wybitnego sportowca, który ciągle mówi o sobie i stawia się w centrum zainteresowania. Natomiast nie Egon, on był na przeciwnym biegunie, pozostając na drugim planie. Z nim niezwykle przyjemnie się obcowało, bo potrafił wytworzyć wyjątkową aurę. Wielce żałuję, że nie spędziłem z nim więcej czasu. W ubiegłym roku miałem jechać do Turynu na finały ATP, jednak w ostatniej chwili coś nie wyszło. Wielka szkoda, bo mieliśmy spędzić ze sobą wiele godzin. Tym bardziej, że Egon mocno interesował się tenisem, podobnie jak jego żona Ela. Wspominamy sportowca, biorąc pod uwagę również osobowość i cechy charakteru, najwyższej próby. Mistrz olimpijski, "kolekcjoner" trzech medali z najważniejszych imprez sportowych czterolecia, a także mistrz świata. Jego specjalnością było władanie "białą bronią", czyli finezyjna technika we florecie. - Widzisz, być może to wpływ mojego ojca, który nawisem mówiąc bardzo lubił się z Egonem, że bardzo cenię nie tylko sportowców, którzy wygrywają, ale jednocześnie też takich, którzy mają unikalny styl. Tak zwanych "stylistów". Ty zajmujesz się boksem, więc dodatkowo wiesz, o czym mówię. Podobnie jest z lekkoatletyką i tenisem. I Egon zasiadał w tej lidze. Był arbitrem elegancji. Nie tylko z zachowania, czyli bycia dżentelmenem, ale też z uwagi na piękną, nienaganną technikę. Do tego był przystojnym mężczyzną, więc oglądanie jego pojedynków było wyjątkowym doznaniem. Ja nigdy nie doczekałem się tak skutecznego stylu, choć mieliśmy tego samego trenera, majora Andrzeja Przeździeckiego, który pracował w Legii Warszawa. Egon barwy stołecznego klubu reprezentował pod koniec kariery. Lwowiak w Gliwicach Antoni Franz, Zbigniew Czajkowski oraz, przez dwa lata w wojsku, wymieniony major Przeździecki. - Tych trzech wspaniałych trenerów nauczyło mnie bogatej techniki szermierczej, którą - nieskromnie powiem - sam się upajałem - powiedział mi maestro Franke, z którym w maju ubiegłego roku miałem przyjemność odbyć długą rozmowę. - Zbigniew Czajkowski był wybitnym teoretykiem szermierki, którego książki i podręczniki były tłumaczone na niemiecki, francuski, włoski, a jednocześnie był praktykiem. Był on ze Śląska i, jak już wspomniałem, w tym środowisku miały miejsce pewne antagonizmy w rywalizacji. Wtenczas, w latach 60., istniała mocna drużyna tzw. warszawska, którą stanowili mój brat Woyda oraz Ryszard Parulski - obaj z Marymontu, a także Janusz Różycki i Zbigniew Skrudlik, obaj wciąż żyjący drużynowi medaliści z Tokio. To w ogóle bardzo ważny wątek w kontekście Egona Franke, bo przecież do końca ważyły się losy jego indywidualnego startu na IO w Tokio. Wówczas dużą odpowiedzialność wziął na siebie prof. Zbigniew Czajkowski, który musiał się nasłuchać, że stawia na swojego ucznia, choć jasno twierdził, że decydujące jest kryterium sportowe. - Doskonale to przypomniałeś. Wówczas w drużynie było pięciu szermierzy, walczyło czterech, a jeden był rezerwowy, natomiast w turniejach indywidualnych mogło wystąpić tylko trzech zawodników. Mój brat był wtedy absolutnym liderem, bo wygrał wszystkie największe turnieje prowadzące do Tokio, między innymi zawody w Bolonii, które były najtrudniejsze na świecie. Trudniejsze nawet niż igrzyska, bo nie startowało tam tylko po trzech Rosjan, Węgrów i Francuzów, lecz liczniejsze reprezentacje oraz pokaźna grupa niezwykle mocnych Włochów. Wiceliderem naszej reprezentacji był Parulski, a rywalizacja o trzecie miejsce toczyła się pomiędzy Skrudlikiem i Franke. Byłem wtedy małym chłopcem, ale z opowiadań wiem, że obaj prezentowali zbliżony poziom, coś jak w boksie rywalizacja Leszka Drogosza i Mariana Kasprzyka również na szlaku do Tokio. Egon absolutnie nie był faworytem, wręcz wślizgnął się do trójki bocznymi drzwiami. Jednak na olimpijskiej arenie poradził sobie znakomicie, w grupie finałowej wygrał z bardzo niewygodnym dla mojego brata leworęcznym "drągalem", Danielem Revenu, a następnie pokonał wielkiego Francuza Jean-Claude’a Magnana. Egon był w wielkiej formie i wszystko ułożyło się fenomenalnie. Niecodzienne wydarzenia miały miejsce cztery lata później, na igrzyskach w Meksyku w 1968 roku, na których Egon Franke nie dostał szansy startu indywidualnego i, jako wciąż aktualny mistrz olimpijski, nie mógł bronić tytułu. Wystąpił tylko w drużynie, sięgając z kolegami po brąz. Tym razem wielką trójkę uzupełnił Adam Lisewski. - Po tej olimpiadzie straciłem serce do kontynuowania kariery w reprezentacji - wyznał mi, ostrożnie ważąc słowa, jak przystało na dżentelmena. - Zgadzam się, to było niesprawiedliwe. Skrzywdzili Egona Franke, bo uważam, że jako mistrz olimpijski powinien otrzymać prawo startu. Ale co się stało? Olimpiada odbyła się w październiku, co już dobrze pamiętam jako 12-latek, zaś w maju 1968 roku w turnieju klasyfikacyjnym, który determinował kolejność na liście rankingowej i był jednym z głównym kryteriów nominacji na olimpiadę, Egon musiał jako Ślązak wykazywać się bardziej niż warszawiacy. Mówię to, bo chcę być obiektywny. I właśnie w finale tego turnieju Franke walczył z Witkiem. Niestety podczas jednej z akcji bratu złamała się klinga floretowa i przebił Egonowi płuco. Zdążył tylko powiedzieć "Witek...", a następnie zemdlał mu w rękach i zalał się krwią. Całą pierś miał przebitą, pomyśl sobie! Na miejsce przyjechała karetka pogotowia, ale i tak stracił dużo krwi. Jego życie znalazło się w śmiertelnym niebezpieczeństwie, to były centymetry od serca. Trafił do szpitala, przeszedł operację płuca, a czasu do igrzysk pozostawało coraz mniej. I tu w pełnej krasie objawił się jego charakter, twardego Ślązaka, który całe życie miał pod górkę. Zupełnie heroiczną pracą wrócił do formy, choć to już nie była życiowa dyspozycja, czemu trudno się dziwić. Egon i tak wygrywał, sam czuł się mocny, ale widocznie trenerzy i działacze bali się, czy trudy wyczerpującego turnieju olimpijskiego nie okażą się ponad jego siły. Dlatego, jestem w stanie sobie wyobrazić, że była to skomplikowana sytuacja. A ty miałeś poczucie, rozmawiając z panem Egonem i jego małżonką, że jest sportowcem spełnionym z pełnym przekonaniem, że zapisał się złotymi zgłoskami w historii polskiego sportu? - Tak, to był człowiek spełniony. Również jako pedagog, trener i maestro we Włoszech, gdzie wychował mistrzów. W kraju, w którym żył prawie pół wieku, był bardzo szanowany i ceniony. Natomiast - i tutaj też będę szczery - nosił pewną zadrę. Mianowicie był to pewien kompleks Warszawy, to znaczy uważał siebie za trochę gorzej traktowanego. Fakt, że miał niemieckie nazwisko w Polsce, powodował, że od małego chłopca musiał się dodatkowo wykazywać. To w ogóle osobny, bardzo ciekawy temat, który wiem, że razem z Egonem poruszałeś. Dodałbym też, że pragnął być doceniony i przecież na to zasługiwał, jako pierwszy polski mistrz olimpijski w szermierce. On absolutnie nie był człowiekiem roszczeniowym, prezentował dużą skromność, niemniej wyczuwałem, że chciałby otrzymać prestiżowe odznaczenie. Czuł, że go nie otrzymał, bo cały czas traktowano go jak Niemca, a także dlatego, że przez długie lata żył we Włoszech i pracował dla włoskiej federacji. Na Półwyspie Apenińskim był szalenie poważany, o czym świadczą reakcje po jego śmierci, z którymi jako italofil raz po raz się zapoznaję. Sam Egon też znakomicie zaaklimatyzował się we Włoszech. Jednak zawsze podkreślał, że jest Polakiem, kochał Gliwice i nigdy nie przyjął obywatelstwa włoskiego, a miał takie propozycje. Gdy był już bardzo chory, delikatnie wyczułem - choć nigdy nie powiedział tego wprost - że poczułby się zupełnie doceniony, gdyby jego Polska przyznała mu duże odznaczenie za wielką karierę. I niestety, za życia Egona, to się już nie stanie... Rozmawiał Artur Gac