Przeżyła zderzenie z tirem. Nie spodziewała się wojny z ubezpieczycielem. „To chore”
Iwona Gołąb wracała z treningów w Estonii, gdy doszło do wypadku na Łotwie. Nie wiedziała wtedy jeszcze, że czeka ją walka z ubezpieczycielem. Pomogły media społecznościowe. – Kiedy tir jedzie na ciebie na zderzenie czołowe i robisz wszystko, by tego uniknąć, to cieszysz się, że przeżyłeś – mówi Iwona Gołąb, mistrzyni świata z psem Seeya w sporcie kynologicznym agility.

Andrzej Klemba: Zapytam o najważniejsze po wypadku samochodowym na Łotwie, czyli zdrowie pani i zawodników na czterech łapach?
Iwona Gołąb: W miarę dobrze. Po wypadku miałam problemy z kręgosłupem lędźwiowym i szyjnym. Niestety okazało się, że mój pies też. Podczas próby uniknięcia zderzenia z tirem bardzo mocno odbiłam w prawo, ona się uderzyła i ma problemy z mięśniami. Nie mogła sama wskoczyć do samochodu. Jest w trakcie fizjoterapii, ale pozostałe funkcje życiowe są w miarę w porządku.
W jednym z komentarzy pod pani postem pojawiło się zdanie, że choć jest pani mistrzynią świata, to dopiero PZU sprawiło, że staje się sławna. Czym pani się zajmuje?
Tak, to nawet śmieszne było. Zajmuje się trenowaniem psów i biorę z nimi udział w zawodach. Agility to sport kynologiczny, bardzo popularny w takich krajach jak np. Finlandia, Włochy czy Niemcy. U nas nie jest tak rozwinięty, ale w ubiegłym roku udało nam się zdobyć razem z Zeal mistrzostwo świata. Jesteśmy jako Polska drużynowym mistrzem Europy. W tym sporcie chodzi o to, by tak wytrenować psa, by jak najszybciej pokonał tor przeszkód. Na najwyższym poziomie wymaga to także od opiekunów świetnego przygotowania fizycznego. Mam więc trening motoryczny, siłownia, bieganie, sprinty, fizjoterapia i masaże. Biegnę obok psa i muszę biec dość szybko. Rasa border collie świetnie się w tym sprawdza. Te psy znakomicie współpracują, są zwrotne i one to kochają. To im sprawia wielką satysfakcję.
Od wypadku minęły już ponad dwa tygodnie. Pewnie teraz trochę pani inaczej na to patrzy, ale to były dramatyczne chwile?
- Kiedy tir jedzie na ciebie na zderzenie czołowe i robisz wszystko, by tego uniknąć, to cieszysz się, że przeżyłeś. Te pierwsze dwie godziny były bardzo trudne. Nikt z mijających kierowców się nie zatrzymał. Kierowca tira stanął, ale był średnio współpracujący. Powiedziałabym, że lekko opryskliwy. Nie chciał mi pomóc przeparkować auta w bezpieczne miejsce. Mówi, że jest duży ruch i nie ma jak go zatrzymać. Poradziłam sobie sama, choć nie miałam lusterka i niewiele widziałam. Na szczęście okazało się, że psy nie są w złej formie, jak na taki poważny wpadek. Zobaczyłem, że lusterko jest urwane i zrozumiałam, że 15 centymetrów dalej była moja głowa. A co by było, gdybym nie zdołała tyle uciec? Przyjechała łotewska policja, potwierdziła, kto jest winny. A ja miałam nadzieję, że szybko uda się wrócić do Polski.
I tu zaczęły piętrzyć się problemy?
- Tak, choć sytuacja wydawała się bardzo prosta. Stoję zabezpieczona i czekam na pomoc z assistance. Sprawdziłam, że powinna być blisko, bo w Rydze jest ASO [Autoryzowana Stacja Obsługi - przyp. red.]. Pomyślałam więc, zholujcie mnie tam, a oni na pewno coś poradzą. Niech mi przymocują w jakikolwiek sposób lusterko i pojadę do Polski. Pani na infolinii była bardzo miła. Mówiła, dobrze, tak zrobimy, niech pani poczeka. Potem zaczęły się dziwne telefony. Jeden pan dzwoni i pyta, czy jestem w tym samym miejscu, bo pomoc z Łotwy nie może się dodzwonić. Odpowiadam, że tak, a skoro pan się dodzwonił, to znaczy, że telefon działa. Potem kolejny telefon czy ja chce pomoc do Łotwy czy do Polski. Bo to będą już dwie usługi. Mówię, że dobrze, ale przyjedźcie w końcu, bo stoję w szczerym polu.
Koniec końców zdecydowała się pani wracać uszkodzonym samochodem?
- Byłam trochę zestresowana i dotarło do mnie, że mogłam zginąć na tej drodze. Powiedziałam, że chce auto sprowadzić do Polski, bo co ja potem zrobię? Będę wracała na Łotwę i holowała je za tysiące złotych. W końcu miała po mnie przyjechać pomoc z Polski. Zadzwonił miły pan i powiedział, że to potrwa kilkanaście godzin. Zwłaszcza że zależało mi na trochę większym aucie, np. kombi, by zmieścić klatkę z psami. Musiałam je zabrać w bezpieczny sposób. Pan z pomocy mówi, że przywiezie sedana, a ja do niego nie wsadzę klatki. Kolejna propozycja, że moje auto z psami w środku pojedzie na lawecie. Nie mogłam się na to zgodzić, by psy bez klimatyzacji jechały kilkanaście godzin. Uznałam, że wrócę sama. Przemeblowałam trochę auto i miałam w miarę widoczność bez tego lusterka. Pojadę przez Łotwę i Litwę w nocy, to dam radę dojechać do Polski, a potem na dwupasmówce to już dojadę do Krakowa prawym pasem. I właściwie będę przez całą drogę skręcała tylko w prawo. Światła działały, wszystko inne też, tylko musiałam uważać, gdy będę chciała zmienić pas. Zapytałam się jeszcze łotewskiej policji, to puścili oko i powiedzieli, żebym jechała. Nawet dali karteczkę z opisem sytuacji, że to stało się dziś i na Litwie też powinni mnie puścić w razie kontroli. Mówili, że takie sytuacje na Łotwie mają non stop.
Trochę jednak pani ryzykowała?
- To nie była dla mnie komfortowa sytuacja, denerwowałam się, jechałam bardzo powoli, bez zmiany pasów i właściwie bez wyprzedzania. Logistyka tutaj pomogła, bo gdybym miała przejechać przez centrum Krakowa, to bym w życiu tego nie zrobiła. Poza tym dobrze jeżdżę samochodem, przejechałam wiele kilometrów, latam po całym świecie i naprawdę jestem w stanie sobie poradzić w różnych trudnych sytuacjach. Stwierdziłam, że nie ma innej możliwości. Może gdybym była w Polsce, Belgii czy Holandii, a nie w szczerym polu z wizją, że będą tu czekała do północy na pomoc albo jeszcze dłużej.
Udało się wrócić bezpiecznie do Krakowa i zaczęły się kolejne perypetie z PZU. Trzeba było użyć mediów społecznościowych, by dojść swoich praw. Pani post stał się viralem.
- Zacznę od tego, że miałam auto w pełni sprawne, serwisowane, z OC i Autocasco. Samo PZU w czerwcu 2024 roku wyceniło je po oględzinach na 63 tysiące przy przebiegu 350 tysięcy kilometrów. To nie jakiś tam blaszak, ale auto przystosowane do przewożenia psów, z pełnym komfortem. Miało wcześniej kilka stłuczek czy zarysowań, ale wszystko było naprawiane w ASO. Chciałam go nawet sprzedać, ale mechanik mówił, że jest w takim świetnym stanie i można nim jeszcze trochę pojeździć. Nie znałam dokładnie regulacji, ale wiedziałam, że na podstawie ubezpieczenia samochód ma zostać przywrócony do stanu sprzed szkody. Uznałam więc, że volkswagen odnowi mi go tak, że będzie wyglądał tak samo i to przy użyciu z oryginalnych częściami. Oddałam więc auto, dostałam zastępcze i czekałam na wycenę z PZU. Do tej pory wszystko szło zgodnie z planem w temacie naprawy. Zresztą nie martwiłam się, bo miałam wszystkie dokumenty, sprawcę wypadku, co potwierdziła policja. Więc czekałam na naprawę i jeździłam autem zastępczym. I nagle tydzień temu dostaje informację, że PZU stwierdziło szkodę całkowitą. Myślę sobie, że przetarty bok i urwane lusterko to trochę za mało na szkodę całkowitą. Przecież przyjechałam tym autem z Łotwy. Czułabym, że silnik nie działa lub zawieszenie się rozpada.
Co pani postanowiła?
- Wczytałam się w przepisy. I dowiedziałam się, że szkoda całkowita jest wtedy, gdy naprawa przekroczy wartość samochodu, a przypomnę, że PZU wyceniło je na 63 tysiące. Na dodatek wcześniej ubezpieczyciel najpierw stwierdził, że szkoda jest warta 22 tysiące. Zadzwoniłam do innego serwisu, do znajomego, który mówi, że to 25-30 tysięcy złotych minimum. Z kolei ASO z użyciem oryginalnych części wyceniło naprawę na 43 tysiące zł. PZU znów zmieniło zdanie i teraz obniżyło wartość auta do 42 tysięcy, czyli poniżej wartości naprawy, by uznać szkodą całkowitą. I przekazali, że za auto dostanę 15 tysięcy złotych. Za samochód, który niespełna rok wczesnej to samo PZU wyceniło na 63 tys. zł. Byłam wtedy akurat w Norwegii i cały dzień siedziałam na infolinii PZU, napisałam z 10 odwołań. Oni nawet bez mojej zgody zdążyli wystawić auto na aukcję. I na to też musiałam pisać odwołanie. Ściągałam wszystkie możliwe faktury, by udowodnić, że auto było serwisowane z użyciem oryginalnych części. Kosmos. W normalnym świecie, jest szkoda, jest winny, jest ubezpieczyciel, który ma wypłacić pieniądze, a nie ja muszę o to walczyć. Znajoma z Norwegii patrzyła na mnie i nie była w stanie tego zrozumieć, dlaczego jako poszkodowana w wypadku muszę to wszystko załatwiać. Volkswagen stwierdził, że ma związane ręce, bo jak jest szkoda całkowita, to nic nie może zrobić. No i właśnie wtedy w desperacji poszłam na siłownię, żeby się wyżyć a potem napisałam ten post, by pokazać jak to działa w naszym kraju. No i stał się viralem.
Opublikowałam post w poniedziałek wieczorem. We wtorek przed południem zadzwonił do mnie rzecznik PZU, a około godz. 14 była już nowa decyzja ubezpieczyciela.
~ Iwona Gołąb
Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki?
- I z przeprosinami. To był pierwszy moment, kiedy mnie przeprosili, że się pomylili. Zaczęli pytać, czy odpowiada mi auto zastępcze, czy jestem zadowolona z usług. Ton tego pana przez telefon totalnie się zmienił.
Myśli pani, że to zasługa tego posta czy też pani uporu?
- Najpierw moi znajomi zaczęli udostępniać ten post, a potem kolejni i poszło. Rzecznik PZU zaczął narzekać, że tyle negatywnych komentarzy, a ja pomyślałam wtedy, że ten post by się tak nie rozszedł i tak dużo ludzi, by go nie komentowało, gdyby ta firma tak nie robiła częściej. Miałam mnóstwo argumentów, które przemawiały na moją korzyść. Poprzednią wycenę auta przez PZU, dokumenty, faktury i pewnie wygrałabym w sądzie. Gdyby to był inny ubezpieczyciel, nie byłoby takich problemów. Zresztą miałam też kiedyś stłuczkę w Belgii, kiedy wjechano w tył mojego auta. Następnego dnia był rzeczoznawca, wycenił, a towarzystwo ubezpieczeniowe bez zająknięcia wypłaciło.
Jaki w końcu jest finał tej sprawy?
- Nie ma już decyzji o szkodzie całkowitej. I teraz auto będzie naprawione w ASO. Ponownie wycenili samochód. Tym razem na 52 tysiące, a koszt naprawy jest niższy.
O co ma pani największy żal w tej sytuacji?
- Jestem poszkodowana i to nie jakoś tam delikatnie. To nie była szkoda parkingowa, tylko TIR prawie mnie zabił, jechał ze mną na czołówkę na drodze szybkiego ruchu. Jestem poszkodowana, a musze załatwiać wszystko: wyrywać auto zastępcze, które mi prawnie przysługuje, pisać odwołania, udowadniać wszystko, a za auto, które kosztowało mnie 140 tysięcy oferują mi grosze. Co mam za to kupić? Grata? Dlaczego ja mam to w ogóle robić? Powinno być tak, że wszystkie konsekwencje spadają na ubezpieczyciela i na kierowcę, który spowodował wypadek, a nie na poszkodowanego. To jest chore. Ludzie, którzy komentowali post pisali, że też składali odwołania, że to normalne. A ja mówię, że normalnie to powinno przyjść ubezpieczenie i wycenić szkody po prostu poprawnie. To nie jest tak, że ja sobie wymyśliłam z kimś kolizję i chcę, żeby mi naprawili auto. Jest przyznanie się do winy kierowcy TIR-a, jest poświadczenie policji. Wszystko trafia do PZU i dostaję 15 tysięcy złotych.
Kiedy wrócicie do zdrowia pani i pies dalej będziecie startować?
- Mam nadzieję, że tak. Miałam psa, który był mega szybki i mega sprawny, a teraz ma problem, żeby wskoczy do samochodu do klatki. Na szczęście to tylko kłopoty mięśniowe, a kręgosłup jest cały i jest pod bardzo dobrą opieką. Ale ja przez 10 dni nie byłam w stanie schylić się i założyć buta. Przez ten czas byłam wrzodem na tyłku. Wszystko mnie irytowało i bolało. Najpierw zostawiłam samochód i przestałam się tym przejmować. Stwierdziłam, że poleżę w łóżku, zrelaksuję się a 8 kwietnia pojawił się rzeczoznawca. Trzy dni później, że szkoda całkowita. I wtedy rozpoczęła się walka.
Reakcja ludzi w ogóle panią zbudowała?
- Raczej mnie dobiła. Mnóstwo do mnie pisało też prywatnie i opisywało swoje historię walk z ubezpieczycielami. I ja naprawdę kilka razy się prawie popłakałam.
Oświadczenie PZU (wysłane do WP)
"Jesteśmy w kontakcie z klientką, po weryfikacji przeprosiliśmy za zaistniałe zdarzenie i mamy nadzieję, że nasze obecne działania - w tym te związane z likwidacją szkody - przyczynią się do poprawy tej sytuacji. Dokładamy starań, aby jak najdokładniej wyjaśnić aktualny stan sprawy, również w aspekcie organizacji pomocy na drodze za granicą Polski, w tym w podstawieniu specjalistycznego pojazdu zgodnego z wymaganiami klienta. Za granicą jesteśmy w stanie zorganizować odholowanie w bezpieczne miejsce w ciągu godziny. Natomiast średni czas uzyskania kompleksowej pomocy za granicą jest nieco dłuższy. Istotne jest także wskazanie, jaką klient ma potrzebę. Jeżeli - będąc za granicą - prosi o specjalistyczny pojazd i holownik z Polski - wtedy czas może się wydłużyć"