Krzysztof Bienkiewicz, Interia Sport: Wielu muzyków mówi, że w młodości zaczęli tworzyć dźwięki, gdyż była to forma ucieczki od problemów nastoletniej rzeczywistości. Pan otwarcie opowiada o tym, że wychował się w domu pełnym brutalnej przemocy ze strony ojca, czy więc oprócz muzyki rolę ucieczki od codziennych trosk młodzieńczego życia pełnił również sport? Piotr Liroy-Marzec: Z pewnością tak. Sport dawał mi dużo wolności. Dzięki niemu mogłem uciec nie tylko od tego, co działo się w domu, ale również z podwórka, gdyż ono także wciągało mnie w nieciekawe sytuacje. Przez to, że od pewnego momentu sport wypełniał każdą minutę mojego dnia, pomagało mi to uniknąć wielu problemów. Był taki okres, w którym po szkole szedłem na trening, potem do dorywczej pracy, po niej na siłownię, a potem jechałem jeszcze kilkanaście kilometrów do Zagnańska na trening taekwondo, a po nim jeszcze zostawałem na próby z zespołem. Sport zajmował mi dużo czasu i to mi się podobało. Lubiłem spędzać czas z przyjaciółmi na podwórku, ale to się często kończyło tym, że przychodziły nam do głowy niedobre pomysły, więc zarówno muzyka, jak i sport, mnie od tego chroniły. Tego sportu było bardzo dużo. Kolarstwo, lekkoatletyka, sporty walki, sporty siłowe. Trenowałem też koszykówkę oraz skok wzwyż i w tym drugim byłem całkiem niezły. Jedna z nauczycielek zauważyła, że bardzo mnie ciągnie do sportu i wzięła mnie na treningi trójboju. W bieganiu byłem niezły, gdyż nie raz musiałem szybko biec uciekając od jakiejś osiedlowej sytuacji (śmiech). Skok w dal też mi nieźle szedł, ponieważ z chłopakami również skakało się po dachach garażów. Natomiast ten skok wzwyż był dla mnie zaskoczeniem, ponieważ byłem jednym z niższych w klasie. Ale jak pojechałem na spartakiadę młodzieżową, to okazało się, że pobiłem rekord zawodów w skoku wzwyż, więc sam byłem zdziwiony tym, że potrafię tak wysoko skakać. Na siłownię zaś trafiłem wcześnie, bo już w piątej klasie podstawówki. Jeszcze w szkole podstawowej namawiano mnie do dołączenia do sekcji podnoszenia ciężarów Korony Kielce, ale nie chciałem, bo widziałem, że ci wszyscy ciężarowcy mają bardzo krzywe nogi. Mnie wtedy interesowały dziewczyny i nie chciałem, żeby mi tak powyginało kulasy. (śmiech). A jak się pojawiło kolarstwo? Jak wiele dyscyplin, które uprawiałem, czyli przy okazji brania udziału w zawodach z innej dyscypliny. Często się zdarzało w moim życiu, że będąc na zawodach jednaj dyscypliny podchodził ktoś do mnie i zaczął namawiać do kolejnej. Korona miała sekcję rowerów crossowych. Jeździliśmy po lasach, w świętokrzyskim są świetne tereny do tej aktywności i na jednych zawodach podszedł ktoś do mnie i zapytał czy nie przeszedłbym na kolarstwo torowe, bo widział we mnie potencjał. Interesowałem się ogólnie kolarstwem, oglądaliśmy Wyścig Pokoju, graliśmy w kapsle, każdy był fanem Szurkowskiego, ale uprawianie tej dyscypliny, w dodatku w odmianie torowej, średnio mnie interesowało. No ale kiedy usłyszałem, że jak przejdę na tor, to dostanę rower, to zostałem przekonany. Nie było nas wtedy stać na rowery, a mi zaoferowano Jaguara, ówczesną legendę sprzętową, o której mogłem tylko pomarzyć, i tak to przeszedłem z kolarstwa przełajowego na torowe i na Górze Miedziance zacząłem treningi. Który sport był obecny w pana życiu najdłużej? Najdłużej zatrzymałem się przy sportach walki takich jak boks, judo, karate. Taekwondo uprawiałem prawie 8 lat z bardzo dobrym skutkiem. Jeździłem na mistrzostwa Polski, na wszelkiego rodzaju zawody. Myślę, że taekwondo to był sport mojego życia, bo zawsze byłem fanem Bruce’a Lee. Zresztą stąd pochodzi moja ksywka Liroy, od zainspirowanej Brucem Lee postaci Bruce’a Leroya z filmu "Ostatni smok". Od 9. roku życia trenowałem judo, potem przerzuciłem się na boks, ale on też nie zagościł na długo, bo cały czas chciałem być Brucem Lee. W tamtym czasie mieliśmy mocną ekipę karate kyokushin i shōtōkan. Ćwiczyliśmy pod okiem trenera Drewniaka, który jest postacią znaną w skali światowej. Opiekunów miałem więc świetnych, ale karate nie do końca było moją bajką, bo mnie stale ciągnęło do kung-fu. Kiedy więc pod koniec szkoły podstawowej pojawiła się opcja, żeby założyć sekcję taekwondo, powstała ona w Zagnańsku i tam długo uprawiałem ten sport. Przez lata byłem więc mocno zaangażowany w sztuki walki, ale uprawiałem też badminton, tenis ziemny, tenis stołowy. Ten ostatni to trochę później, gdyż w zakładach zamkniętych stoły do ping-pinga były na podstawowym wyposażeniu jednostki penitencjarnej (śmiech). A przysłowiowa "gała"? Piłka nożna to była moja ogromna pasja. Towarzyszyła mi od rana do nocy. W sumie to pochłonęła całe moje dzieciństwo. Pamiętam, że przy okazji mundialu w Hiszpanii w 1982 roku organizowano tzw. mini-mundial i moja drużyna wygrała ten turniej. Ja byłem napastnikiem i zostałem wicekrólem strzelców. Wygrał taki koleś z długą szyją. Pamiętam, że strzelał te wszystkie gole i bardzo mnie tym wkurzał (śmiech). Przegrałem z nim o jedną bramkę, to dla mnie koszmar. Po półfinale, który wygraliśmy 3-2, a ja zdobyłem 3 bramki, podszedł do mnie człowiek z klubu Atest Kielce i zapytał się, czy nie chciałbym u nich grać, ale nie za bardzo mi się to uśmiechało. Dlaczego? Ja zawsze chciałem grać tylko dla Korony Kielce. Od dziecka kibicowałem Koronie. Całe moje osiedle zawsze było i po dziś dzień jest za Koroną, więc Atest mi nie pasował, ale przekonano mnie, że dostanę jakieś pieniądze oraz sprzęt i ostatecznie poszedłem. Długo tam nie pograłem, klub niedługo potem upadł i wtedy dostałem opcję gry w drużynie Błękitnych Kielce. Co ciekawe, trenerowi tej drużyny powiedział o mnie pamiętny kolega z długą szyją. (śmiech). Żeby było jeszcze śmieszniej trener Błękitnych miał na nazwisko Marzec. W każdym razie zaprosił mnie do drużyny i grałem tam przez chwilę w trampkarzach. Jednak niedługo później zaproszono mnie również do Korony i w końcu dostałem się do mojej ukochanej drużyny. Piłka była bardzo ważna. Potrafiłem wychodzić na boisko szkolne, które miałem pod blokiem, o 5 lub 6 rano. Jeszcze było ciemno, często prawie nie widziałem piłki, ale ćwiczyłem wszystko to, co czułem, że jeszcze muszę poprawić, czyli zwody, strzały na bramkę. A propos czucia. Każdy amator, który posiada ogólne predyspozycje do sportu, ma w swoim życiu dyscypliny, w których jest niezły i takie, w których jest dobry i dodatkowo mocno się z nimi identyfikuje. Które dyscypliny w pana życiu były z kategorii tych, o których mógłby pan powiedzieć, że je "czuł"? Myślę, że piłka nożna i sporty walki. One łączą aspekty, które są dla mnie ważne, czyli indywidualizm i ducha drużyny. Sporty drużynowe rozwijają umiejętności przydatne potem w życiu pozasportowym, np. w biznesie. Kiedy trzeba pracować z ludźmi lub nimi zarządzać. Jednocześnie jestem mocno osadzonym indywidualistą, więc bliskie mi są sporty indywidualne. Stąd też taekwondo i sporty siłowe, bo tam dużo zależy ode mnie, od indywidualnego podejścia. Może z tego samego powodu tyle lat jestem solistą także w muzyce. "Jak nie posłuchacie starego Wałęsy, to zniszczycie cywilizację w której żyjemy" Sporty siłowe i sztuki walki potrafią mieć szczególny wpływ na psychikę. Kiedy rośnie poczucie siły ciała oraz wiedza nt. technik walki, w zależności od charakteru danej osoby, może to mieć wpływ na jej zachowanie. Jak te proporcje układały się w pana przypadku? Jeżeli ktoś ma problemy emocjonalne i buduje siłę w celu stosowania przemocy, to nie ważne jaką sztukę walki by uprawiał, i tak ją użyje do tego, by wyrządzić komuś krzywdę. I to nawet nie ma znaczenia czy uprawia się sztuki walki czy jakąkolwiek inną dyscyplinę siłową. Ja uważam, że sztuki walki działają wręcz przeciwnie, uczą bardzo dużo odpowiedzialności poprzez posiadanie zdrowej świadomości własnej siły. Ja od dzieciństwa bardzo dużo czasu poświęcałem np. na kontemplację. Uczono mnie jak medytować, jak się wyciszać, co dla mnie jako dzieciaka z problemami zarówno w domu, jak i na osiedlu, było bardzo ważne. Ćwiczenia na siłowni na pewno dawały mi pewność siebie, szczególnie jak się było mniejszym gabarytowo. Tym bardziej, że na osiedlu musiałem cały czas sprawdzać się w walkach ze starszymi, których ustawianie było na porządku dziennym. Benny Binion, amerykański hazardzista i szef kasyn w Las Vegas powiedział kiedyś: "Ufaj każdemu, ale zawsze przełóż talię". Odnosząc się do pana doświadczeń zdobytych w Sejmie, czy taką postawę należy przyjmować, kiedy jest się w polityce? Z jednej strony nie da się być sprawczym, jeśli choć trochę nie ufa się ludziom, z drugiej polityka to gra często większa, niż sport. Polityka to oczywiście gra zespołowa, ale będąc w parlamencie gdybym nie grał również indywidualne, to nic nie udałoby mi się osiągnąć. Kiedy obserwowałem od środka co się dzieje w polskiej polityce, to miałem w zasadzie przykrą refleksję na temat tego, jak łatwo łamie się tam kręgosłupy porządnym ludziom. To nie jest tak, że każdy poseł jest zły lub przychodzi do Sejmu tylko dla własnych zysków. Część z tych osób przychodzi do polityki ze względów ideowych i naprawdę chcą pomóc ludziom w tej niedoli, która jest w Polsce. Ale bardzo szybko łamane są kręgosłupy ich potencjalnej sprawczości z uwagi na to, że cała ta gra jest źle ułożona od początku. Ona jest zorganizowana nieczysto. Przy obecnym systemie w Sejmie jest tak, jakbyśmy grali w pokera znaczonymi kartami. Indywidualista jest skazany na porażkę. On może wejść do gry z konkretnymi celami. W moim przypadku były to legalizacja medycznej marihuany czy zmiana prawa o ruchu drogowym, ale pomimo najlepszych chęci bardzo szybko wylano mi na głowę kubeł zimnej wody. W jaki sposób? W Sejmie nie liczą się indywidualności. Tam wszyscy grają na lidera. Wszystko byłoby ok, gdyby ten lider był nastawiony na to, że on jest w Sejmie, żeby służyć zarówno tym ludziom, którzy go wybrali w wyborach, jak i tym, którzy grają na niego w Sejmie. A niestety tak nie jest. Lider decyduje o wszystkim i odgrywa rolę pół-boga. Dlaczego tak się dzieje? Ponieważ on ustawia listy wyborcze. A listy z kolei to życie lub śmierć dla polityka, który chce budować swoją karierę w parlamencie. Więc jeżeli chcemy być w Sejmie i pomagać ludziom, to nie ma możliwości, żeby nie przypodobywać się liderowi, co jest fatalne już u samego założenia. I obserwowałem, jak ludzie, którzy nawet jeśli mieli świetne idee, byli od razu przyporządkowywani roli lidera lub partii i pod koniec jednej kadencji już tylko potulnie siedzieli w tylnych rzędach albo byli wyrzucani poza margines. W Sejmie człowiek bardzo szybko się dowiaduje, że jeżeli nie przypodoba się liderowi, to on nie wpisze go na listy biorące, czyli w przyszłych wyborach nie będzie miał szans, żeby dokończyć coś, co zaczął podczas danej kadencji. Większość rzeczy, które próbujemy zmienić mogą być wprowadzone od razu, pod warunkiem, że wysłuchał i zrozumiał nas lider partii rządzącej lub inny polityk, który odgrywa w niej znaczącą rolę. Jeżeli tak nie jest, oznacza to, że trzeba będzie się bić przez kilka kadencji, żeby osiągnąć swoje cele. Natomiast jeśli już na wejściu ma się konflikt z liderem własnego ugrupowania, gdyż on uważa, że dany poseł nie powinien się zajmować obietnicami danymi swoim wyborcom, ale wdrażaniem tylko jego woli, no to jest problem. Jak go można rozwiązać? W takiej sytuacji zaczyna się weryfikować po co przyszedłem do parlamentu i rozważać, jaką wybrać opcję. Czy podążać za tym, co oczekuje lider czy iść na zderzenie z nim. Ja miałem poczucie, że poszedłem do Sejmu na pewno nie tylko dla spełniania celów lidera. Nie po to zostałem parlamentarzystą, żeby go głaskać i posłusznie wypełniać jego wolę. Zresztą on też złożył zobowiązania wobec swoich wyborców, więc był dokładnie w tej samej pozycji, co ja. Poza tym kto wybiera lidera? Również ludzie. Dlatego ja często mówię, że w parlamencie zasiadają nie posłowie, ale posłańcy narodu, ale w Sejmie niestety się o tym zapomina. Jaką postawę pan ostatecznie przyjął? Dosyć szybko zauważyłem że nie mogę się skupiać na tym, co mój ówczesny lider, czyli pan Kukiz sobie dzisiaj wymyśli, ale skupić się na celach, z którymi ja przyszedłem do Sejmu. Dlatego tez szybko zostałem usunięty z klubu Kukiz ‘15, bo uznano mnie za zagrożenie. Jednak udało mi się osiągnąć moje cele, dlatego, że postawiłem na swoje doświadczenie z życia przed wejściem do Sejmu, zarówno tego osiedlowego, jak i ze świata show-biznesu. Już przed wejściem do polityki wiedziałem, że kiedy stajesz się rozpoznawalny, zmienia się twoje środowisko, pojawiają się fałszywi ludzie. Wiedziałem, co mnie może czekać. Wchodząc do parlamentu miałem świadomość, że względem mojej osoby zostaną przyjęte dwie postawy. Ci, którzy mnie znają ze świata rapu czy może nawet słuchali mojej muzyki, będą do mnie czuli sympatię, a ci, którzy mnie znają tylko z przekazów medialnych, będą postrzegali mnie jako diabła. Obydwie postawy były dla mnie dobre, bo oznaczyło to, że jedna i druga grupa ludzi może być zainteresowana spotkaniem ze mną. Ci pierwsi z pobudek bardziej pozytywnych, ci drudzy żeby zobaczyć, jaki jestem w rzeczywistości. I dlatego idąc po linii tej drugiej grupy a jednocześnie mając w świadomości, że bez większości parlamentarnej niczego nie zdziałam, jak najszybciej chciałem się spotkać z prezesem Kaczyńskim. On raczej nie miał o mnie dobrego zdania, ale po spotkaniu osobistym odniosłem wrażenie, że to się zmieniło. Czyli nie taki diabeł straszny, jak go malują. No to wygląda. Ostatecznie w Sejmie udało mi się połączyć zarówno grę indywidualną, jak i współpracę zespołową i np. ustawa o medycznej marihuanie, która pomaga w leczeniu padaczki czy guzów mózgu, weszła w życie. To nie zmienia faktu, że parlament postrzegałem jako raczej smutne miejsce. Tam nie pracują ludzie, ale kalkulatory. Wszyscy kalkulują jak drugiego ograć. Przychodzą do polityki z wielkimi hasłami bardzo często zapominając o tych najmniejszych, najprostszych sprawach. A prawda jest taka, że każda wielka idea składa się przede wszystkim z małych spraw. Jeśli więc byśmy załatwiali proste sprawy, to one ostatecznie mogłyby się stać wielką ideą lepszego życia w Polsce. No ale do tego potrzebna jest zdrowa gra zespołowa. Jeśli mamy lidera, człowieka, który bardzo dużo potrafi, to wspierajmy go jako grupa, a on niech nam się odwdzięcza tym samym udowadniając, że gra razem z całą drużyną. Na tym polega gra wspólna. Lider dostaje energię od całego zespołu, może liczyć na mądrość i wsparcie stojących za nim ludzi i to samo im oddawać, ale przy obecnym systemie politycznym w parlamencie nie ma na to szans. O polityce opowiada pan z pasją, a o sporcie z entuzjazmem. Patrzę na pana w trakcie tej rozmowy, widzę te pozytywne emocje, a jednocześnie mam w głowie pana opowieści o dzieciństwie, w których mówił pan m.in. o tym, że zapach piwnicy pana uspokaja, bo to tam jako dziecko ukrywał się przed katującym pana ojcem. Chciałem więc zapytać jak się panu udało wyrwać z kręgu przemocy? Statystyki podają, że ponad 70% osób, które doświadczyło przemocy w dzieciństwie, powiela ten schemat w dorosłym życiu. Jak panu udało się z tego wyłamać i poukładać w sobie ogromnie trudne sprawy, które zostawiają rany na całe życie? Mam dla pana złą wiadomość. Nie da się wyjść z kręgu przemocy, nawet jeżeli samemu się tej przemocy nie stosuje. Dziwnym trafem w moim życiu wciąż pojawiają się ludzie, którzy są przemocowi. To jest straszna rzecz, ponieważ przeżywa się to wszystko ponownie. Od powielania przemocy w moim dorosłym życiu uratowało mnie to, że mogłem w bardzo młodym wieku zaobserwować, co znaczy moja przemoc wobec innych, dobrych ludzi. Zrozumiałem to na ucieczce z domu w Warszawie. Urwaliśmy się raz z Jackiem, moim przyjacielem, z którym często uciekałem z domu i wtedy miałem okazję zaobserwować, jak on pogubiony źle traktował ludzi, którzy byli dla nas dobrzy. W tamtym okresie przez jakiś czas mieszkaliśmy w kanałach Dworca Centralnego. Zakolegowałem się tam z jedną osobą. On był profesorem, wykładał na uniwersytecie, ale życie potraktowało go w taki sposób, że znalazł się w kanałach. I pamiętam, jak źle potraktowali go ludzie, których uważałem za mocnych, którzy mi ówcześnie imponowali. Wtedy stwierdziłem, że nie chcę taki być. Skrzywdził pan kiedyś kogoś? To był kolejny powód, który odciągnął mnie od przemocy. Zrobiłem kiedyś krzywdę komuś, kto wcześniej mnie skrzywdził. Jednak patrząc na siebie w lustrze po tym zdarzeniu, jak wyglądałem, że wszędzie dookoła mnie była krew, zrozumiałem, że to jest coś, co nie chcę, żeby było obecne w swoim życiu. Wielokrotnie byłem w sytuacjach, które mogłyby mnie złamać i pchnąć na stronę całkowitego zła. Pamiętam, jak wiązano mnie i traktowano jak zwierzę przez wiele dni i to w imieniu prawa. Niemniej wydaje mi się, że zobaczenie tego, jak zły mogę być i zastanowienie się czy naprawdę tego chcę, dało mi bardzo dużo do myślenia. Nie chciałem, żeby przemoc była obecna w moim dorosłym życiu, ale niestety nie da się od tego uciec. Od lat zmagam się ze sprawami związanymi choćby z przemocą wobec moich dzieci [walka w sądzie o prawa do opieki nad dziećmi - red.] Jest to straszne. Czasem mam wrażenie, że ciągle jestem w jakimś koszmarze, że z tego nie wyszedłem, że ta przemoc nie odchodzi, że ciągle jest gdzieś obecna. Nawet jak zmieniam środowisko, ona ciągle powraca, bo nie ma środowisk, w których nie istnieje przemoc. Ludzie z danego świata mogą udawać, że u nich tego nie ma, ale to nieprawda. Czasami im wyższa świadomość lub edukacja, im bardziej wyszukane towarzystwo, to ta przemoc jest tym bardziej zawoalowana. To jest też związane ze specyfiką obecnego świata, w którym przemoc jest wszechobecna, nawet jeśli jest nieoczywista. Wiele form przemocy nie jest tak postrzegane, ale mają taki charakter. Wystarczy spojrzeć na to, jak w codziennym życiu zachowujemy się na drodze. Zacząłem to zauważać, bo sam nie byłem w tym aspekcie święty, ale teraz za kierownicą reaguję znaczniej mniej gwałtownie, niż kiedyś. Jak można temu zaradzić? Starać się kontrolować siebie, najbliższe otoczenie i ostatecznie jak w polityce, fragmentaryczne ulepszać naszą małą rzeczywistość, żeby to się przełożyło na większą całość? Tak i tu wracamy do sportu, gdyż uważam, że sport potrafi wydobyć z nas lepszego człowieka. Pozwala dbać o to, kim się jest nie tylko na zewnątrz, ale i wewnątrz. W tym wszystkim ważna jest również praca nad sobą, także terapia. Zarówna taka, jaką ja nazywam auto-terapią, jak i ta prowadzona pod okiem specjalisty. Ja stosuję jedno i drugie. W dzisiejszych czasach uważam, że nie powinniśmy się wstydzić mówienia o tym, że chodzimy na terapię, gdyż uważam, że to jest coś bardzo pozytywnego. To oznacza, że ktoś dba nie tylko o siebie, ale także o ludzi wokół nas. To jest ważne. Terapia nie pomaga tylko nam samym, ale także naszemu otoczeniu. Wie pan, mnie z samym sobą żyje się świetnie. (śmiech) Ale to, co ja robię ma wpływ na ludzi których kocham, więc ważne jest, by ulepszać siebie również dla nich. Natomiast auto-terapia to zrozumienie, że ja nie wiem wszystkiego. Nam się często wydaje, że już wszystko przerobiliśmy, przeżyliśmy, widzieliśmy więcej niż inni, więc co oni mogą mi powiedzieć? Zrozumienie tego, że wciąż nie wiem, w rzeczywistości daje bardzo dużo. Codzienne poddawanie pod wątpliwość tego, co jest oczywiste, jest ważnym elementem rozwoju duchowego. Mam takie szczęście, że wokół mnie często pojawiali się ludzie, którzy byli zaangażowani w rozwój duchowy i są związani np. z naukami Tybetu. Choćby Włodek Kiniorski, który jest moim ojcem duchowym od dzieciństwa. Nie spotykam się z tymi osobami na co dzień i jestem tylko człowiekiem, więc zdarza mi się, że rozwój duchowy również zarzucam, gdyż mam całą masę innych spraw na głowie. Jednakże za każdym razem kiedy znów na siebie natrafiamy jest to dla mnie cenne, gdyż mogę zweryfikować swoje życie. A kiedy to się dzieje, moje przekonanie o tym, jaką ja zdobyłem już mądrość czy jak długą drogę w życiu pokonałem, totalnie znika. Słucham ich, patrzę na nich i siedzę załamany myśląc "Jezu, jaka długa droga jeszcze przede mną". (śmiech) Codziennie patrzę na moją rakietę i mówię do niej: Jeszcze zagramy Ciekawe jest, że kiedy ktoś mówi o tym, że idzie do fizjoterapeuty, to wszystko jest ok, ponieważ wiadomo, trzeba rozmasować mięśnie lub uaktywnić stawy. Natomiast kiedy zabraknie przedrostka fizjo- i ktoś mówi, że idzie do terapeuty, to często pojawia się w rozmowie dyskomfort. To prawda, ale dobrze być świadomym tego, że nawet fizjoterapeuta nie pomoże, jeżeli psychoterapia nie miała miejsca. Ludzie często nie rozumieją, że ból fizyczny jest często spowodowany naszymi traumami. To, że cię boli bark nie oznacza tylko mechanicznego uszkodzenia, ale przyczyna może być również w głowie. Wystarczy prześledzić historię ludzi niewidomych, jak np. Ray Charles. On zaczął tracić wzrok po przeżyciu traumy, jaką było doświadczenie śmierci brata, który utonął na jego oczach. Tak więc bardzo często nie ma możliwości pełnego wygojenia się ciała, jeśli jednocześnie nie pracuje się z tym, co jest w myślach. Dlatego obecność psychologów w świecie sportu zawodowego jest teraz tak powszechna, choć wcześniej to było obce, a nawet wyśmiewane. Umówmy się, że każdy z nas ma coś z głową. Każdy. Nieważne jak się rozwijał, jakie miał dzieciństwo czy życiowe doświadczenia. Każdy z nas ma mniejsze bądź większe traumy, które mają wpływ na nasze życie, ciało oraz to, jak traktujemy ludzi obok siebie, więc warto o to odpowiednio zadbać. Jest takie powiedzenie, że ludzie, którzy czują się odrzuceni przez świat, sami ten świat odrzucają. Pan wychował się w przemocowym domu, gdzie doskwierało panu poczucie, że nikt o pana nie dba. Zanim stał się pan popularny, przez dekadę bezskutecznie próbował uświadomić ludziom w Polsce czym w ogóle jest rap. Miał pan wiele powodów, żeby poczuć się odrzuconym przez świat i automatycznie ten świat odrzucić, ale jednak pan tego nie zrobił. Dlaczego? To prawda, że to, przez co przechodziłem w dzieciństwie, było dla mnie traumą. Przeżywałem, dlaczego świat mi to robi, dlaczego akurat ja przez to przechodzę. Jednocześnie dosyć szybko zrozumiałem, że świat to nie tylko rzeczywistość wokół mnie. Świat to jest cały ogrom. Nauczyłem się tego właśnie na ucieczkach czy w różnych zakładach, gdzie poznałem ludzi, którzy przeżywali dokładnie to samo co ja, albo mieli dużo gorzej. Szybko zrozumiałem więc, że świat jest bardziej obszerny, niż sobie zdajemy sprawę, ale dłużej zajęło mi zrozumienie, co tak naprawdę jest przyczyną różnych zdarzeń. To nie jest tak, że ktoś zadecydował o czymś za mnie. To, że dana sytuacja czy emocja zaistniała w moim dorosłym życiu, było spowodowane przeze mnie. To ja decyduję o tym, co się dzieje lub do czego dopuszczam. To są nasze wybory i to również powinna być nasza odpowiedzialność. My nauczyliśmy się zrzucać winę i obarczać problemami świat zewnętrzny, kiedy tak naprawdę to wszystko co się dzieje w naszym życiu jest tylko i wyłącznie naszą zasługą lub odpowiedzialnością. To my swoimi decyzjami, które podejmujemy, sprawiamy, że wszystko schodzi do tego jednego punktu, w którym mamy dany problem. I ten problem nie bierze się stąd, że ktoś o tym zdecydował o tym. Nie, to ja to wszystko zaprosiłem do środka i to ja podejmuję decyzje, które sprawiają, że znajduję się zarówno w jakimś miejscu wspaniałym, jak i złym. Rozumiem branie odpowiedzialności, kiedy popełni się błędy, a jak przyjmuje pan swoje sukcesy i osiągnięcia? Ważne jest, by te sukcesy przede wszystkim docenić. Wiele osób tego nie robi. Ja też taki byłem. Do niedawna bardzo uwierało mnie, kiedy ludzie mi schlebiali, mówili mi, że coś osiągnąłem, że coś znaczę itd. Miałem z tym problem. Wprowadzało mnie to w zakłopotanie, ale oduczyłem się tego, ponieważ to była zła cecha. Sam umniejszałem osiągniecia, na które ciężko pracowałem. Niwelowałem pracę i wysiłek, jaki wkładałem we własne życie. Przez długi czas myślałem też, że ludzie, którzy dobrze mówią o sobie są egoistami. Teraz już wiem, że w rzeczywistości jest wręcz odwrotnie. To często są ludzie oświeceni, którzy bardzo szybko zrozumieli, że powinni kochać siebie za to, co osiągają. Ludzie, którzy odnotowali sukces, często mają syndrom oszusta. Wydaje im się, że nie zasługują na to, co osiągnęli, ale taką postawą niszczą całą, ciężką pracę, którą włożyli w osiągnięcie tego sukcesu. Musimy więc zrozumieć, że wszystko jest spowodowane naszymi decyzjami. Zarówno to dobre, z czego powinniśmy się cieszyć, jak i to złe, za które powinniśmy brać odpowiedzialność. A jak ważny jest sukces materialny? Moje dzieci uczą mnie na co dzień, że rzeczy materialne w ogóle nie mają znaczenia. Kiedy mi je zabrano, czułem, że każdy dzień, każda minuta bez nich jest dla mnie stracona, bo ich nie ma obok mnie. Myślę, że w takich momentach dostrzegamy te wartości, które nie są namacalne. Istotą życia dla mnie obecnie jest rozwijanie siebie, bycie lepszym, także dla moich dzieci. One jednocześnie w tym mi pomagają, bo cały czas się od nich uczę. Dzieci są brutalnie szczere. Patrzą na wszystko naturalnie, bez filtrów. Patrzą na świat bez zatracenia się w walkę o zawodowe sprawy czy pasje, które wydają nam się najistotniejsze w życiu. Dlatego tak bardzo często przy dzieciach ludzie czują frustrację, bo zaczynają dostrzegać jak złe rzeczy robią, jak złe decyzje podejmują. Dzieci mi to uświadamiają, przeglądam się w nich, zauważam gdzie się rozwijam, a gdzie nie. Dzieciaki przypominają nam o tym każdego dnia, a potem dorastają i jeśli nie wykorzystamy tej chwili, żeby się przejrzeć w nich jak w lustrze, to tracimy bardzo dużo. Czy prawda młodości przekłada się również na sztukę? Oczywiście, że tak. Uważam, że najciekawsze dzieła artystów powstają właśnie wtedy, kiedy oni są bardzo młodzi, bo te pierwsze utwory nie są owinięte w papierek tego wszystkiego, co w toku dorosłego życia się do nas przykleja. Dlatego w tak młodym wieku pisałam tak brutalne teksty, bo one nie miały żadnej osłony. Potem wszyscy coś wymagają od ciebie, czy to dziennikarze czy wydawcy. A ty boisz się stracić zdobytą pozycję, pieniądze czy sławę i zaczynasz sam siebie cenzurować. Ja uważam, że patrzenie na dzieci, patrzenie na młodych ludzi, którzy nie są jeszcze zepsuci przez mechanizmy dzisiejszego świata, jest bardzo wartościowe. Zresztą jak zgłębiam wiedzę starożytnych filozofów to jest ciekawe, jak dużo czasu ci wielcy poświęcali małym dzieciom, temu czystemu spojrzeniu na świat, które sięga do sedna prawdy. To wszystko jest prostsze, niż nam się wydaje. I ostatecznie wraca do źródła, którym jesteśmy my sami. Odpowiedzialność za błędy, nie umniejszanie osiągnieć czy inne kwestie - większość tych rzeczy musimy przerobić w sobie sami. Osoby z zewnątrz często nie są w stanie nam pomóc. Nawet psychoterapeuci, choć bardzo cenni i pomocni, nie sięgną wszędzie i nie zrobią wszystkiego. Musimy sami się wzmacniać, ulepszać, pomagać sobie wewnętrznie, żeby to potem mogło pozytywnie objawić się na zewnątrz. To jest ciekawe, bo w zasadzie łączy każdy aspekt, o którym rozmawialiśmy. W sporcie jeśli egoista nie będzie nikomu podawał, to drużyna nie wygra. W polityce jeśli parlamentarzysta będzie grał tylko na siebie, to nie dokona żadnej realnej zmiany. I w emocjach, ponieważ jeśli nie naprawimy swoich traum, to może nam się nie udać stworzyć zdrowego związku. Dokładnie tak. Rozwijając to nawiązanie do sportu - jeżeli drużyna składa się z indywidualistów, którzy jeszcze mają konflikt z samym sobą, to niczego nie osiągnie. Każdy członek drużyny powinien pracować nad tym, żeby wzmocnić siebie, bo tym samym pomoże swojej ekipie. Dobry zespół to jest taki, który jest szczery wobec siebie zarówno indywidualnie, jak i kolektywnie. Jest to zespół, który mówi o swoich słabościach, gdyż inaczej one mogą drogo kosztować drużynę. Silna drużyna to taka, która zna swoje słabości. Dlatego często mówi się o tym, że drużyna jest na tyle silna, na ile silne jest jej najsłabsze ogniwo. Jeżeli o tej słabości wie cała drużyna, ona może być chroniona lub wspólnym wysiłkiem zniwelowana. Natomiast jeżeli jest ukrywana, może być wykorzystana i doprowadzić do porażki. Kiedy więc wszyscy w drużynie otwarcie mówią o swoich słabości i jednocześnie pracują nad ich zniwelowaniem, dają sobie dużą szansę na ostateczną wygraną. Rozmawiał Krzysztof Bienkiewicz