Panie Janie, pan pochodzi z Krakowa, ja z Podkarpacia. Pan opowiadał w wywiadach, że w dzieciństwie grał w beki, ja również znam tę grę. Ale powiem panu, że w Warszawie nie - spotkałem jeszcze nikogo, kto by wiedział co to w ogóle jest. - To była jedna z podstawowych gier mojego dzieciństwa. Znajdowaliśmy na podwórku dwie ściany, w których było wgłębienie. Ono służyło za bramki i grało się w piłkę jeden na jednego. W co pan jeszcze grał w młodości? - Była Zośka, cymbergaj. Wie pan co to cymbergaj? Gra, w której na płaskiej powierzchni odbijało się monety, w moich czasach najczęściej używając linijki. - Tak, ale myśmy mieli takiego prawdziwego cymbergaja, z bandami, więc to było bardziej podobne do hokeja na lodzie. Czy w czasach pana młodości sport wyróżniał człowieka? Jeśli było się w jakiejś dyscyplinie dobrym to miało się szacunek pośród kolegów lub powodzenie u dziewczyn? - Tak, tylko u mnie ambicje sportowe były zawsze wygaszane. Miałem starszego brata i jeszcze starszego kuzyna i przez to, że w każdej dyscyplinie sportu, którą chciałem uprawiać, oni okazywali się lepsi, to mnie trochę zniechęcało. Wielu sportów próbowałem, ale żadnym na poważnie się nie zająłem właśnie przez to, że byłem upokarzany przez sukcesy moich starszych krewnych. A którą aktywność sportową najbardziej pan czuł? Względem czego miał pan poczucie, że to jest "moje"? - Myślę, że był to rower. Pamiętam, że raz z moim przyjacielem pojechaliśmy do Gdańska. Rowerami? - Tak. Jeśli dobrze pamiętam zajęło nam to 13 dni. Nawet mam jeszcze gdzieś tę mapkę naszej ówczesnej trasy. Pojechaliśmy najpierw na wschód, w stronę Przemyśla, potem przez całą Lubelszczyznę, Mazury, tą prawą stroną Polski. Wtedy to była przygoda. Praktycznie nic ze sobą nie wzięliśmy, tylko majtki i szczoteczkę do zębów. A noclegi? - Jak zbliżał się schyłek dnia, to szukaliśmy sołtysa, meldowaliśmy mu, że jesteśmy na rowerach, jedziemy do Gdańska i prosiliśmy, żeby coś nam zorganizował. Najczęściej spaliśmy w stodole lub u kogoś w domu. Pamiętam też, że jak zbliżaliśmy się do jakiegoś miasta i widzieliśmy znak pokazujący nazwę miejscowości, to wtedy następował finisz i wyścig o to, kto pierwszy wjedzie do miasta. Dojechaliśmy nad morze rowerami, ale do domu wróciliśmy pociągiem. To była niezwykła przygoda. Jaki miał pan wtedy rower? - Ja miałem Huragana, zaś mój przyjaciel, Staszek, Sporta. To były porządne rowery. Ja w ogóle kochałem mój rower jako przedmiot. Jak go dostałem, to spałem z nim razem w łóżku. Wiem, że ogląda pan Tour de France. Jest pan zaangażowanym kibicem i śledzi ten wyścig regularnie czy zagląda raz na jakiś czas dla przyjemności? - Oglądam Tour de France, ale nie dla wyników. To jest dla mnie trochę bolesny temat, ponieważ sport dzisiaj to już nie jest to samo. Wiele wyczynów sportowych jest podkręcanych różnymi środkami i dla mnie jest to po prostu mało wiarygodne. Natomiast w Tour de France podobają mi się zdjęcia, zwłaszcza ujęcia z helikoptera. Te widoki, dzięki którym można zwiedzić Francję, kiedy kolarze zbliżają się do ładnych miejscowości lub zameczków. Już nie mówiąc o finiszu w Paryżu, który jest po prostu przepięknie pokazany. Te wszystkie budynki, Pola Elizejskie. Dlatego to jest takie fascynujące. Co jeszcze według pana zmieniło się w sporcie na przestrzeni lat? - Inaczej patrzę na przykład na przynależność do grupy w Lidze Narodów UEFA. Kiedyś orzeł na koszulce to było coś fantastycznego. W ogóle samo kibicowanie jest inne. Ja zawsze byłem kibicem Cracovii. Miałem dwóch kolegów z podstawówki, którzy grali w pierwszej drużynie. Poza tym podobał mi zwyczaj, który miała Cracovia, czyli treningu noworocznego w dniu 1 stycznia. Ta tradycja trwa po dziś dzień. - Tak, tylko że ja pamiętam te treningi inaczej, romantycznie. Przychodzili na nie panowie jeszcze "wczorajsi". Poza tym było zimno, więc dla rozgrzewki mieli pochowany w ubraniach alkohol, były rozmowy i poczucie wspólnoty. A teraz to się zmieniło. Nie ma już tej atmosfery noworocznego występku - wspomnienia dobrej zabawy. Ogląda pan piłkę nożną? - Oglądam czasem mecze drużyny narodowej, ale bez specjalnych uniesień. Jeśli mówimy zaś o piłce, to powiem panu, że mnie zawsze fascynował środek pola. Ja mam taką swoją teorię na temat piłki, że nieważne jest, kto strzela bramki. Ci napastnicy nie są aż tak istotni, ale ten środek boiska to mnie zawsze pociągał. Największym moim idolem piłkarskim był Johan Cruijff. Podziwiałem go za to, że on zawsze miał podniesioną głowę. Podobnie jak Beckenbauer, tylko Beckenbauer grał bardziej z tyłu. To było niezwykłe, że można prowadzić piłkę bez patrzenia na nią. Styl wręcz arystokratyczny. Kto był jeszcze dla pana sportowym idolem? - Mam takie wspomnienie, o którym chcę opowiedzieć. Na olimpiadzie w Atenach w 2000 roku złoty medal zdobyła nasza dwójka wioślarska, Robert Sycz oraz Tomasz Kucharski. I zapamiętałem, że po zdobyciu medalu oni mówili, iż w trakcie wyścigu ani przez moment nie myśleli o podium. Skupiali się tylko na tym, żeby wykonać to, co robili na treningach. I ta wypowiedź mi się spodobała, ponieważ w aktorstwie bywa podobnie. Czasami w dniu premiery aktorzy próbują dać z siebie wszystko. A to jest podobnie jak w sporcie, należy po prostu wykonać dokładnie to, co się robiło na treningach. To się przekłada zarówno na film, jak i teatr? - Głównie na teatr, ponieważ tam treningami są próby. W filmie natomiast zdarza się metafizyka. To znaczy bywa tak, że nastąpi niezwykłe ujęcie, ponieważ nagle wytworzy się coś ponad to, co jest zapisane w scenariuszu. W teatrze również to się zdarza, tylko jak mówię, tam treningami są próby, a dzień zawodów to premiera, na której niekoniecznie trzeba dawać z siebie wszystko. Wystarczy wykonać to, co było ćwiczone na treningach. A mówię o tym dlatego, że sam kiedyś popełniałem ten błąd i chciałem ulepszać to, co już było dobrze zrobione. Jak człowiek dochodzi do tej świadomości, że nie trzeba dawać z siebie wszystkiego, tylko dobrze wykonać to, co było ćwiczone? - To przychodzi z doświadczeniem, z wiekiem. Człowiek młody zawsze ma ambicje, które go trochę przerastają. Jednocześnie w wywiadach mówi pan, że w aktorstwie trzeba jak w sporcie - stawiać sobie wysoko poprzeczkę. - Oczywiście, że tak, ale trening i lojalność wobec zespołu to jest podstawa. Rozmawiamy o sporcie, rozmawiamy o aktorstwie, to w tym pytaniu chciałbym połączyć oba te wątki. Jednym z motywów przewodnich ostatniego filmu, w którym pan zagrał, czyli "Wrooklyn Zoo", jest jazda na deskorolce. Czy pan jazdę na deskorolce, która jest oficjalną dyscypliną olimpijską, postrzega jako sport? - Nie za bardzo, tym bardziej nie olimpijski. Choć jest w tej czynności coś wartościowego, jak w każdej ekstremalnej aktywności ruchowej. Ja kiedyś przerzuciłem się na lodowisko, ale jeżdżąc na łyżwach miałem dużo kontuzji. Teraz więc potwornie boję się upadków, a jednocześnie jestem ich zwolennikiem.. Zarówno w życiu, jak i w sporcie. Najmądrzejszym zdaniem, jakie pada w tym filmie, jest pana kwestia, która porusza właśnie ten wątek. Pan, jako dziadek, mówi do wnuczka jeżdżącego na deskorolce: "Podoba mi się w tych deskach to, że one uczą akceptacji upadków". - To akurat słyszałem od narciarzy. Tak mówią też górale. "Jak się nie wywrócisz, to się nie nauczysz". Trzeba się parę razy wywrócić, tak w życiu, jak i w sporcie. Z wykształcenia jestem japonistą i natrafiłem kiedyś na ciekawe haiku [krótka, japońska forma poetycka - red.], które w polskim tłumaczeniu brzmi następująco: "Spłonęła stodoła. Teraz mogę dostrzec księżyc". Chciałem więc się pana zapytać czy kiedyś, bądź w życiu zawodowym bądź prywatnym, spłonęła panu stodoła? Czy zdarzyło się coś, co było upadkiem bądź początkowo trudnym doświadczeniem dzięki któremu ostatecznie zdarzyło się coś dobrego? - To jest piękny wiersz. Tylko jak ta stodoła spłonie, to trzeba poczekać aż ona wygaśnie do końca, bo te szczapy mogą się tam jeszcze trochę żarzyć. A jak wszystko przygaśnie, to potem w tej ciemności można zobaczyć księżyc. I to prawda, że każde zdarzenie w życiu należy przekuwać w coś pozytywnego. Ktoś powie, że to się łatwo mówi. - Wie pan, nawet śmierć bliskich można przekuć na coś, co się przeżyje pozytywnie. Takie doświadczenie może też nas czegoś nauczyć. Czego może nauczyć nas śmierć? - Jest to pewnego rodzaju kurs przygotowawczy do pokory. Tak to odbieram, zwłaszcza w moim wieku. Wróćmy do życia i porozmawiajmy o tym, czego wiele osób może o panu nie wiedzieć. Zajmuje się pan modelarstwem i chciałem zapytać co to hobby panu daje? Bo jeśli rozmawiamy o sporcie, to w trakcie aktywności fizycznej wydzielają się endorfiny i po jej zakończeniu czujemy często radość lub swoiste spełnienie. - Zazdroszczę panu tego uczucia przypływu endorfin lub spełnienia. W modelarstwie jest inaczej. Znajduję w nim przede wszystkim sposób na odpoczynek dla głowy - zajęcie się pracą manualną to taka moja medytacja. Tu bardziej chodzi o to, by tworzyć coś, co jest pod moją kontrolą i czuć satysfakcję z ukończenia dzieła. Mogę też poprawić, jeśli jakiś element mi nie wyjdzie. Poza tym modelarstwo, zresztą jak każde inne hobby, daje mi radość, lecz to bardzo kosztowne zajęcie. Tym bardziej, że te pojazdy np. samoloty są w pełni ruchome, zdalnie sterowane, więc zdarzają się wypadki lub katastrofy. Sklejam i buduję żaglowce i nie jestem zwolennikiem czegokolwiek plastikowego. Drewno to szlachetny i wdzięczny materiał, lubię pracę w nim nad kolejnymi elementami modelu. Statek, żaglowiec, czy samolot, który buduję musi być z części, które ja sam od początku do końca stworzę. Ostatnio udało mi się dorobić gumowe kółko do modelu szybowca, który sam zrobiłem. Jestem z tego bardzo dumny. Nie wszyscy wiedzą, że pan także maluje. - No ostatnio zmagam się z czymś takim, pokażę panu. Pan to namalował? To niesamowite, bo ja takie słońce mam jako ikonkę na moim mailu. - To obraz Słońca namalowany na podstawie fotografii NASA. Jeszcze nie jest skończony, ale intryguje mnie jak zrobić, żeby obraz parzył. A samo słońce jest fascynujące. To jest coś, co możemy nazwać Bogiem. Ta moc, którą Słońce posiada, jest nie do pojęcia. Bo nie wiem, czy pan wie, że temperatura płomieni słonecznych, które wylatują ze Słońca, jest większa na zewnątrz, niż wewnątrz. I wie pan już jak sprawić, by obraz parzył? - No właśnie próbuję, jednak ciągle jestem niezadowolony. Wie pan, to jest droga. Być może któregoś dnia wezmę ten obraz i go potnę, bo ciągle to nie jest to. Temat ognia w malarstwie jest w ogóle bardzo trudny. Niech pan spojrzy na świecę czy ognisko, nie jest łatwo oddać na płótnie motywy z ogniem. Choć widziałem jeden obraz, który mi się bardzo podobał. "Pożar Izby Lordów i Izby Gmin" Williama Turnera. Namalował go w trakcie pożaru Londynu i robi naprawdę niesamowite wrażenie. A ja próbuję, próbuję i ciągle jestem niezadowolony. Więc wracając do sedna, to jest właśnie to, czego panu zazdroszczę, tych endorfin lub poczucia spełnienia, bo w malarstwie czy w ogóle w sztuce tego zwykle nie ma. Dzieło nigdy nie jest skończone, a artystom zawsze towarzyszy poczucie niespełnienia. Dosyć często zauważam też dysonans między twórcą, dziełem i jego odbiorem. Rozmawiałem kiedyś z muzykiem chwaląc jego płytę, że daje mi dużo pozytywnych emocji, a on odpowiedział, że z okresu jej tworzenia pamięta tylko to, że był to dla niego trudny czas, ponieważ rozstał się z kobietą. - "Z dobrych uczuć powstaje zła literatura" - jak mówi jedno powiedzenie. To nie dotyczy tylko literatury, ale dzieła w ogóle. Już nie mówiąc o tym, że czasem coś się robi na boku, trochę na luzie, a nagle jest to strzał w dziesiątkę. Wracając zaś do endorfin i spełnienia - czy pan ma w życiu coś, co daje panu takie emocje? - To są właśnie te chwile nieokreślone. To nie jest tak, że ja panu dokładnie powiem kiedy i gdzie to ma miejsce. To może być ta nadprzyrodzona siła Słońca, o której mówiłem przed chwilą. Albo podróż do Afryki. Pojechaliśmy raz z żoną do Kenii i pamiętam, że wyszliśmy na ulicę, spojrzałem wkoło siebie i zauważyłem, że nie mam cienia. Pełne słońce, a ja nie mam cienia, niewytłumaczalne. Może to też być kontakt z naturą. Kiedy leżałem raz w szpitalu, to myślałem sobie: "Boże, jak wyjdę z tego szpitala, to położę się pod jabłonią i będę patrzył na jej owoce". Tylko tego wtedy pragnąłem. I to mi się spełniło. A jak już się pan położył pod tą jabłonką, to czy uczucie, które pan sobie wyobrażał w szpitalu, było oddane w naturze? Wyobrażenia są czasem piękniejsze, niż rzeczywistość. - Tak. Czułem zapach świeżych jabłek. To jest w ogóle ciekawy temat, bo my jesteśmy zapachowcami. Oczywiście zwierzęta nas w tej dziedzinie przerastają, niemniej zapachy są niezwykłym zjawiskiem w naszym życiu. A zapachy z dzieciństwa są nawet formą przeżywania świąt. Pamięta się zapach tych pieczonych ciast, wędlin. Sensualność jest mi bliska w sposobie odbierania świata. Ja panu powiem, że czasem w Polsce czuję w powietrzu zapach Japonii. - A ja Paryża z moich młodzieńczych lat, kiedy przebywałem we Francji. Jaki to jest zapach? - Troszeczkę podobny do limonki. W latach 70. w paryskim metrze podobno stosowano środki dezynfekcyjne o tym zapachu. W każdym razie w tamtych czasach Paryż tak właśnie pachniał. Panie Janie, ostatnie pytanie. Rozmawiamy niedługo po Narodowym Święcie Niepodległości. Jaki to jest dla pana dzień? Zwykły czy jednak podniosły? - Podniosły i ważny, to dla mnie przede wszystkim święto demokracji. Ale chyba jeszcze się nie wyleczyłem z tych powiewających flag i fałszywych uniesień, które miały miejsce w ostatnich latach. Kilka dni temu na placu obok kawiarni, w której siedzimy, też były hymn, flagi, szpalery mundurów. - Myślę, że potrzebuję jeszcze trochę czasu, żeby się z tym oswoić. Jeszcze do niedawna było to dla mnie trudne. Mówiłem o tym w innym wywiadzie - patriotyzm to jest ostatni argument łajdaka. Tak powiedział pewien bardzo mądry człowiek, Anglik. Oni oczywiście mają specyficzne poczucie tożsamości, ale jeżeli ktoś mówi patriotyzm, szczególnie u nas, to zaraz następuje przyporządkowanie do jakiejś grupy. "Jak to? To ty nie idziesz z nami?!". W tym jest zawarty kontekst polaryzacji. Kto w pana oczach uchodziłby za patriotę? - Moim zdaniem bardzo ciekawa jest historia Antoniego Patka. Zegarmistrza, bohatera powstania listopadowego, który po upadku powstania listopadowego wyemigrował do Szwajcarii, gdzie założył firmę będącą pionierem przemysłowej produkcji zegarków, które były noszone m.in. przez królową Anglii, Wiktorię. - Tak, teraz to słynna na cały świat marka Patek Philippe. Uważam, że on był patriotą i chciałbym zobaczyć o nim film. Rozmawiał Krzysztof Bienkiewicz - Interia Sport