Krzysztof Bienkiewicz, Interia: Jak się pan obecnie czuje? Hirek Wrona: Czuję się dobrze jak na okoliczności przyrody, w których się znalazłem. Bardzo dużym wsparciem są dla mnie w tej sytuacji rodzina, przyjaciele, ale też redakcje, dla których pracuję, czyli Polsat Sport, Eska Rock i Popkiller. W ostaniem czasie odzywali się do mnie ludzie z różnych stacji telewizyjnych czy radiowych i dali mi naprawdę mnóstwo, mnóstwo miłości. Powiem szczerze, że to było coś niesamowitego. Jaka była reakcja na pana apel do mężczyzn, aby się badali? Apel odbił się bardzo dużym echem. Ludzie zaczęli mi podsyłać linki do różnych serwisów, które opublikowały informację zarówno o mojej operacji, jak i apelu. W pierwszej chwili przeraziłem się, że tego jest tak dużo, a później pomyślałem sobie: "Boże, jakie to cudne, że media tak fajnie zareagowały". Bo to naprawdę nie chodzi o mnie. Tu chodzi o wszystkich ludzi. U mężczyzn to nie tylko kwestia prostaty, ale także raka jąder i przede wszystkim świadomości, że badanie niewiele kosztuje. Czasami nic, ponieważ są programy rządowe, które wspomagają w profilaktyce, a leczenie jest bardzo długie, kłopotliwe, kosztowne i niesie ze sobą mnóstwo cierpienia. Lepiej jest dać się ukłuć igłą do pobrania krwi, niż później cierpieć i narażać na wydatki rodzinę. Kiedy ktoś z bliskich choruje na raka, to choruje cala rodzina i cierpią wszyscy. Ja to wszystko widziałem. Moja świętej pamięci mama zmarła na raka. Ojciec ma raka, więc tego doświadczyłem. Dlatego też badałem się systematycznie i cały czas wszystko było dobrze. Aż do 15 czerwca, kiedy zrobiłem rutynowe badanie i nagle okazało się, że mam wysokie PSA. Badał się pan regularnie? Od 45.roku życia. Mam wielu przyjaciół lekarzy i oni zawsze mi mówili: "Hirek, to nic nie kosztuje. To jest tylko i wyłącznie jedno ukłucie. Jak się boisz, to cię znieczulą".(śmiech) Co człowiek czuje, kiedy słyszy diagnozę raka? Powiem szczerze, że pierwszy dzień, w którym dowiedziałem się, że mam złe wyniki, był trudny. Kiedy w pierwszym badaniu wyszło mi wysokie PSA, to oczywiście powtórzyłem badanie i wynik był podobny. Z tym że wysokie PSA jeszcze nie oznacza, że ma się raka. Zrobiono mi więc rezonans oraz biopsję no i wtedy się okazało, że jest to nowotwór. Po diagnozie zacząłem szukać terminu na zabieg. Na szczęście bardzo szybko udało się go znaleźć i 3 lipca miałem operację usunięcia raka prostaty. W realiach polskiej służby zdrowia zabieg odbył się naprawdę szybko. Miałem mnóstwo szczęścia, że udało mi się wstrzelić w lukę wolnego terminu, ale w tym miejscu chciałem podkreślić jedną rzecz. Wbrew powszechnej opinii, największym problemem polskiej służby zdrowia nie jest brak lekarzy czy brak sprzętu, tylko nieodwołane wizyty. Szczególnie na etapie diagnostyki. Ludzie umawiają się do lekarza, ale kiedy nie mogą przyjść czy rezygnują z innego powodu, to nie odwołują wizyty. Chcemy się dostać do specjalisty onkologa, sprawdzić wyniki, a tam kolejka na kilka miesięcy, gdzie w rzeczywistości lekarz siedzi w gabinecie i przez sporą część dnia ma tzw. pustostan, ponieważ ludzie po prostu nie przychodzą. To jest naprawdę gigantyczny problem i trzeba o tym mówić tak samo, jak o profilaktyce. Jakie są zaplanowane dalsze kroki w pana leczeniu? Po operacji czeka mnie rehabilitacja mięśni Kegla i i badanie histopatologiczne, ale mam nadzieję, że teraz wszystko będzie już ok. Co jest ważne w momencie, w którym człowiek zderza się z sytuacją potencjalnie ostateczną? Życie jest pełne najprzeróżniejszych sytuacji. Czasami są one pozytywne, czasami negatywne. Każdy z nas popełnia jakieś błędy i niekiedy skręca z głównej trasy życiowej, lub wpada w dołek. Fajnie, jeżeli w takich chwilach są wokół nas ludzie, którzy podadzą nam rękę i wtedy ważne jest, żeby z tej pomocy skorzystać. Ba, czasami nawet o tę pomoc poprosić. My jako Polacy chyba nie umiemy powiedzieć: "Słuchaj, potrzebuję pomocy". Nieznane oblicze Marcina Dańca. "Uratowałem od utonięcia osiem osób" Szczególnie mężczyźni. Tak. Tkwimy gdzieś w tej swojej dumie i jeżeli potrzebujemy pomocy, to wydaje nam się, że poproszenie o nią jest dyshonorem, że nie wypada, że trzeba być twardzielem, który będzie szedł przez życie sam. Wielu było takich, którzy chcieli iść tak przez życie, a potem okazało się, że niewykonanie jednej, prostej czynności spowodowało nieodwracalne skutki. W takim momencie to oczywiste, że potrzebujemy pomocy medycznej, a czego jeszcze potrzebował pan w tym trudnym czasie? Potrzebowałem poukładać pewne sprawy. Dlatego jak trochę spłynęło ze mnie to, że mam raka, to zadzwoniłem do moich przyjaciół. Jeden z nich jest doradcą podatkowym, drugi opiekunem ubezpieczeniowym, a trzeci zajmuje się sprawami moich domen internetowych i wszystkim, co związane z informatyką. Obdzwoniłem ich wszystkich chcąc poukładać sprawy firmowe i prywatne, a ich reakcja była natychmiastowa. W tamtym momencie martwiłem się bardziej o rodzinę, niż o siebie. To jest szalenie istotne, żeby rodzina nie została sama z twoimi problemami lub z problemami. Chciałem więc ich zabezpieczyć na wypadek, gdyby coś poszło nie tak, by nie musiała się martwić, nie miała dodatkowych i niepotrzebnych kłopotów. będę szczery: że wszyscy moi koledzy i przyjaciele zareagowali fantastycznie. W takich sytuacjach ludzie często mówią "nie martw się, wszystko będzie dobrze". Ja rozumiem, że mają dobre intencje i z pewnością chcą przekazać pozytywne emocje, a jednocześnie nie jestem pewien czy akurat takie stwierdzenie w czymkolwiek pomaga. U mnie było tak, że jak już załatwiałem wszystkie najważniejsze sprawy, to chciałem trochę być sam. Musiałem to sobie wszystko przemyśleć i w sobie poukładać. Chciałem też jak najwięcej czasu spędzać z żoną i córką. Nie ma większej wartości i dopiero na starość człowiek widzi, jakim skarbem jest rodzina. Jak chciałem sobie porozmawiać, to odbierałem telefony. Jak nie, to mamy taką możliwość, że nie musimy. W gorszym dniu odpisywałem na wiadomości: "Sory, dzisiaj nie mam nastroju. Oddzwonię jak będę w formie". I każdy to rozumiał. Słuchałem wtedy też dużo muzyki, szczególnie jazzu. Zresztą obecnie mało słucham innej muzyki, niż właśnie jazz. Czasami włączę sobie rap albo wykonawców, którzy są moimi bohaterami, typu Prince, James Brown czy David Bowie. To są moi muzyczni bogowie i oni są stale ze mną obecni. Przyznam się, że mam w tej chwili trochę problem z muzyką rockową. Ze współczesną czy rockową w ogóle? Rockową w ogóle. Oczywiście posiadam całe dyskografie RHCP, Led Zeppelin, Springsteena, Queen czy AC/DC. Wszystko mam i na winylach i na płytach CD, ale obecnie nie potrzebuję słuchać akurat takiej muzyki. To zapytam teraz jakim pan jest słuchaczem. Czy częściej dopasowuje pan muzykę do nastroju czy może włącza taką muzykę, która ten nastrój powinna zmienić? Punktem wyjścia zawsze jest u mnie potrzeba, czyli odpowiedź na pytanie czego powinienem posłuchać, bo akurat jest mi to potrzebne: do pracy lub by było przyjemnie. Totalna nadprodukcja muzyki, która obecnie ma miejsce, powoduje, że właściwie moglibyśmy się zagłębić tylko w samych nowościach. A większość z tych nowości jest słaba. Dlatego stworzyłem sobie własny system badania płyt jeszcze przed ich odsłuchaniem, żeby wiedzieć czy warto po nie w ogóle sięgać. Czyta pan co napisali o nich inni recenzenci? Nie do końca. Mam swój własny system. Dobrze sprawdzony i w 99% procentach skuteczny. Czyli pierwsza rzecz, to potrzeba chwili. Druga to nastrój, bo jak każdy mam swoje nastroje i czasem mogę mieć ochotę posłuchać np. jakiejś wyrąbistej solówki na gitarze. No to proszę bardzo. Podchodzę do półki i jeżeli to ma być gitara jazzowa, to do dyspozycji są Wes Montgomery czy Kenny Burrell. Albo Prince, który był jednym z największych gitarzystów wszechczasów. Lubię też muzykę energetyczną, więc mam kilkanaście półek z płytami o nazwie funk albo funk jazz, jak zwał tak zwał. Czasami mam ochotę na jakieś popisy turntablistyczne, czyli produkcje didżejów, którzy robią genialne rzeczy. Innym razem jest to elektronika z siarczystym bitem lub groovem do tańca. To są różne nastroje i klimaty. A czy potrzeba muzyczna odnosi się również do tekstów? Zdarza się, że słucham jakiś płyt, które są dla mnie ważne z powodów tekstowych, ale raczej nie miewam potrzeby chłonięcia z pasją np. poezji śpiewanej. Kiedy słucham albumu czy piosenki ze względu na tekst, to staram się go przeanalizować, przy czym powiem szczerze, że te płyty są do posłuchania raz, może dwa. Jak już wiem o co chodzi na danym albumie, to nie mam potrzeby sięgania po niego wielokrotnie. Rozglądam się po pana mieszkaniu i widzę setki, jak nie tysiące płyt. Zbieram płyty ponieważ są mi potrzebne do pracy i dlatego, że jako historyk muzyki po prostu powinienem je mieć. Nie wyobrażam sobie kogoś, kto zajmuje się historią muzyki i nie ma kilku płyt Jimiego Hendrixa, The Beatels, The Rolling Stones, Prince'a, Jamesa Browna, George'a Clintona czy Public Enemy. Nie wyobrażam sobie, żeby w płytotece historyka muzyki człowieka tych albumów nie było. Jeśli obecnie słucha pan głównie jazzu, to czym jest dla pana ten gatunek muzyczny? Jazz to takie moje koło życiowe. Kiedy byłem małym chłopcem słuchałem muzyki klasycznej. Uczyłem się też grać na skrzypcach. Ale bardzo szybko odkryłem jazz i ten gatunek był dla mnie niedoścignionym wzorcem penetracji emocjonalnej człowieka. Później odkryłem soul i funk. Zacząłem się także zajmować rockiem oraz popem. Przyszedł też moment, że odkryłem rap i całą energię, którą niosła ze sobą ta muzyka. Ale nagle się okazało, że tam też jest jazz i ten jazz całe życie gdzieś się przebijał przez moją najróżniejszą działalność. Pojawiał się i znikał. Raz był bardziej wyrazisty, raz mniej. Dlaczego teraz stał się bardziej wyrazisty? Kiedy w moim życiu nadszedł wiek nazwijmy to dojrzały i już nie musiałem wielu rzeczy słuchać, bo inni za mnie posłuchali, to zacząłem słuchać tylko jazzu, bo tam jest największa wirtuozeria. Tam jest energia, której szukam. Zresztą wielu wykonawców, których nie rozpoznajemy wprost jako jazzowych, takimi właśnie są. Wspomniany wcześniej Prince, Jimi Hendrix, George Clinton, James Brown. W ich nagraniach jest cała masa jazzu, więc ten jazz stał się takim moim kołem zamachowym. Przesłuchałem tysiące płyt, mam tysiące albumów z tego gatunku, ale wciąż unikam stwierdzenia, że się na tym znam. Czy jestem jakiś ekspertem? Nie. Ja w ogóle uciekam od takich sformułowań. Dlaczego? Dlatego, że to jest bardzo niebezpieczne. Bo co to znaczy być ekspertem? Być ekspertem od muzyki to znaczy mieć całą wiedzę zawartą na stronie allmusic.com - najlepszej muzycznej encyklopedii świata. To także oznacza mieć talent Jamesa Browna i Prince'a jednocześnie i do tego umiejętność analizy muzyki tu i teraz. Człowiek tego nie potrafi. Tylko sztuczna inteligencja może coś takiego połączyć. Zatem ja po prostu wygłupiłbym się, gdybym powiedział o sobie, że jestem jakimś ekspertem. Ja jestem fanem muzyki i zbieram płyty. Jeśli już, to powiedziałbym, że bardziej jestem selektorem muzycznym, niż dziennikarzem, ponieważ wybieram muzykę, którą prezentuję czy to na antenie telewizji Polsat Sport, radia Eska Rock czy na imprezach jako didżej. Czy współczesne dziennikarstwo muzyczne nie polega właśnie na selekcji, szczególnie w dobie nadprodukcji muzyki? Dla mnie dziennikarstwo muzyczne to trochę coś innego. To jest merytoryczna analiza utworu, płyty czy możliwości wokalisty. A żeby to odpowiednio zrobić, to trzeba znać jego dorobek, wiedzieć, jaki poziom jest wyznaczony przez najlepszych, trzeba mieć naprawdę olbrzymią wiedzę. Żeby to wszystko osadzić w danym kontekście? Tak, bardzo ładnie pan to ujął. Jest szalenie istotne, aby wiedzieć, w którym momencie artysta się znajduje. Czasami wydaje nam się, że ktoś nagrał wybitną płytę, a tymczasem w porównaniu do innych albumów z tego okresu ona wcale nie była wyjątkowa czy pierwsza. I odwrotnie. Czasami myślimy, że płyta jest taka sobie, a nagle okazuje się, że to jest rewolucja. Sztandarowym przykładem na to jest pierwszy album Velvet Underground. Słynny producent muzyczny Brian Eno powiedział kiedyś, że ten album miał nakład tylko 10 tys. egzemplarzy, ale ci, którzy kupili tę płytę, po jej przesłuchaniu założyli własne zespoły, a one stały się legendami muzyki. I to jest prawda. Niewiele osób zrozumiało tę płytę, kiedy ona wyszła, ale ci, którzy ją pojęli, zaczęli tworzyć nowe gatunki muzyczne, bo ta płyta jest epokowa. I takich często zapomnianych albumów w historii muzyki jest dużo. Ja również zajmuję się dziennikarstwem muzycznym i postawię teraz może kontrowersyjną tezę. Ja nie widzę problemu z muzyką disco polo. Oczywiście, kompozycje są proste, teksty banalne, wirtuozerii muzycznej brakuje i ten gatunek pewnie nie wejdzie do kanonu polskiej kultury, ale po linii moich pasji sportowych dużo jeżdżę na rowerze, czy to po Mazowszu, Podkarpaciu czy województwie świętokrzyskim i za każdym razem, kiedy mijam jakieś dożynki lub inną zabawę z muzyką disco polo, widzę, jak ludzie bawią się i tańczą w rytm tych prostych piosenek, to myślę sobie, że to jest w zasadzie ok. Ostatecznie czy muzyka nie ma nam dawać również przyjemności? Ja kupuję taką interpretację. To jest ok, natomiast ja patrzę na muzykę inaczej. Co w muzyce disco polo jest twórczego? No niewiele. Więc jeżeli tam nie ma niczego twórczego, to mnie to nie interesuje. To jest prosta odpowiedź. Ja tego gatunku ani nie bagatelizuje, ani nie potępiam. Jeśli ludzie chcą robić taką twórczość i są tacy, którzy to kupują - proszę bardzo. Żywię tylko nadzieję, że osoby które tworzą tę muzykę z czasem się czegoś nauczą i ostatecznie będą robili rzeczy kulturotwórcze. Stanisław Karpiel-Bułecka: Strach mnie nie paraliżuje, ale motywuje Z tym pewnie może być ciężko. Niekoniecznie. Są mi znani twórcy, którzy zaczynali od muzyki disco polo, a dzisiaj robią bity dla bardzo znanych raperów. Więc jednak nauczyli się czegoś i to jest ok. Może pan podać jakiś przykład? Niestety muszę to zachować dla siebie. Zresztą oni sami nie chcieliby się przyznawać do tych muzycznych początków. Rozmawiamy o roli dziennikarza muzycznego, więc przenieśmy teraz tę kwestię na dziedzinę, która również jest bliska pana sercu, czyli sport. Jaką rolę według pana powinni spełniać komentatorzy lub eksperci zapraszani do studia sportowego? Pytam o to, ponieważ jest pan wieloletnim kibicem Manchesteru United. Ja od prawie 30 lat kibicuję również angielskiej drużynie, Newcastle United, i zauważam sporą różnicę w sposobie komentowania piłki nożnej w Anglii i w Polsce. Dla mnie niedoścignionym wzorcem komentowania sportu są właśnie komentatorzy angielscy. W tym miejscu proszę zauważyć, że tam zwykle nie ma jednego człowieka, ale jest ich dwóch, trzech, w studio nawet więcej. No i zawsze wśród tych komentatorów są byli gracze. Dlaczego? Dlatego, że nawet najlepiej przygotowany teoretyk nie jest w stanie oddać pewnych emocji, jakie przeżył człowiek, który uprawiał tę dyscyplinę. Wspomina pan o Newcastle United. Każdy kto grał z Alanem Shearerem, jest w stanie powiedzieć, co trzeba zrobić, żeby w odpowiedni sposób dostarczyć napastnikowi piłkę. A geniusz, którym był Shearer już wiedział jaki z tego podania zrobić użytek. Szczerze przyznam, że do tej pory żałuje, iż Shearer nie grał w moim ukochanym Manchesterze, chociaż po Euro’96 ponoć było bardzo blisko, żeby przeszedł on z Blackburn do Manchesteru, a nie do Newcastle. Było bardzo blisko, choć ostatecznie wybrał klub z miasta, w którym się urodził i któremu zawsze kibicował. On nie żałuje, że odmówił wtedy Sir Alex Fergusonowi, ale niestety niczego z Newcastle nie wygrał, a Manchester zdobywał wtedy trofea wręcz seryjnie. I tym większy mam dla niego szacunek. A jeśli mówimy o wyjątkowych napastnikach to ja cholernie żałuję Harrego Kane’a. To jest po prostu jeden z najlepszych napastników w historii piłki nożnej, a oglądam piłkę od 1967 roku. On naprawdę potrafi wszystko, tylko nie ma szczęścia do drużyn, w których występuje. Zaczyna się już nawet mówić o klątwie Kane’a, bo po jego transferze do Bayernu Monachium bawarski klub, który w ostatnich latach absolutnie dominował w Niemczech, w poprzednim sezonie nie zdobył żadnego trofeum. Jego pech w poprzednim sezonie nazywał się Xabi Alonso. To, jak on prowadzi drużynę, to zupełnie nowa energia w piłce nożnej. Wracając zaś do wątku komentatorów to pamiętam, że oglądałem mecz, w którym Bayer Leverkusen zdobył mistrzostwo i jak fenomenalnie potrafił to skomentować Radek Gilewicz. On grał w Bundeslidze, zna ligę, znaj kraj i zwyczaje, które tam panują. Wie, czego oczekują niemieccy kibice i komentarz Radka w tamtym meczu był dla mnie fantastyczny. Ja od komentatorów oczekuję właśnie czegoś takiego. Przekazania zarówno wiedzy piłkarskiej, jak i emocji wziętych prosto z boiska. Jest pan kibicem Manchesteru United od ponad 50 lat. Ciekawi mnie jak to się zaczęło, ponieważ w czasach, w których zaczął pan kibicować Czerwonym Diabłom, nie było jeszcze Internetu. Przeczytałem artykuł prasowy o United, o ich tragedii z 1958 roku i o tym, że 10 lat później wygrali Puchar Europy. [W lutym 1958 roku samolot, którym lecieli piłkarze Manchester United, pracownicy klubu, dziennikarze i kibice rozbił się w burzy śnieżnej podczas próby startu z lotniska w Monachium. W katastrofie zginęło 23 z 43 pasażerów, w tym 8 piłkarzy - red.] Pomyślałem sobie wtedy cóż to musi być za wspaniała drużyna, która z totalnego unicestwienia wzniosła się na wyżyny sportowe i wygrała najważniejsze trofeum klubowe nie tylko w Europie, ale i na świecie. Bądźmy szczerzy, kiedy ktoś wygrywa wtedy Puchar Europy, a teraz Ligę Mistrzów, to jest właściwie najlepszą drużyną świata. To tak jak z NBA. Jeśli drużyna koszykarska wygrywa rozgrywki NBA, to w rzeczywistości zostaje mistrzem świata w koszykówce klubowej. Tak więc moja relacja z Manchesterem United zaczęła się od jednego artykułu prasowego. Wspomniał pan o NBA i wygląda na to, że miłości sportowo-klubowych ma pan więcej. Kibicuję Manchesterowi United, Legii Warszawa i drużynie Los Angeles Lakers. O tym jak się zaczęła miłość do United już opowiedziałem, a jeśli chodzi o Legię, to niech pan spojrzy wokoło. Mieszkam na Ursynowie i tutaj trudno kibicować innej drużynie. Legia na Ursynowie to osiedlowa religia. Zacząłem chodzić na Legię w momencie, kiedy zabrano jej mistrzostwo Polski za rzekomą korupcję, po słynnym meczu z Wisłą Kraków w 1993 roku. Wszyscy czuliśmy, bo nikt nikogo nie złapał za rękę, że są tam jakieś machloje, że jest banda "Fryzjerów" i innych typów, co ustawiają mecze i grają sobie w piłkarskiego pokera. Natomiast w owym czasie nie znaleziono na to twardych dowodów i zabranie mistrzostwa Polski odebrałem jako złe rozwiązanie sprawy. W moim odczuciu Legia była drużyną pokrzywdzoną pomyślałem więc, że będę ich wspierał. Jak pan ocenia zakończone niedawno mistrzostwa Europy w piłce nożnej? Od dłuższego czasu zastanawiam się czy rozgrywki typu mistrzostwa świata czy Mistrzostwa Europy mają jeszcze jakikolwiek sens. Na te turnieje przyjeżdżają gracze, którzy są zmęczeni, którzy na co dzień ze sobą nie grają i nie bardzo się rozumieją. Kluby narzekają, że zabiera im się zawodników. Część z nich, zwłaszcza pomiędzy dużymi imprezami, kombinuje jak koń pod górkę, żeby nie jechać na kadrę, bo jeszcze złapią kontuzję i przez to nie będą grali w kubie. Włodarze światowej piłki muszą coś z tym zrobić i przede wszystkim zacząć od kwestii nadmiaru meczów. Piłka nożna przestała być towarem ekskluzywnym. Jest jej obecnie za dużo i w związku z tym traci ona na swojej wartości. Stacje telewizyjne są jeszcze w stanie podbić wartość praw do transmisji, zwłaszcza w Anglii, ale będzie może jeszcze jedno takie mocne podbicie, jednak później nastąpi już tylko agonia. Wejdzie odpowiednik tego, co w NBA nazywa się League Pass i co ja sam używam na potrzeby oglądania meczów Lakersów. Oczywiście pozdrawiam kolegów z Canal+ i wszystkich, którzy komentują koszykówkę, ale ja transmisję NBA oglądam w sieci. Sport jest mocno powiązany z psychiką, chciałem więc zapytać który sportowiec jest dla pana również mądrym człowiekiem i postacią dającą inspiracje wykraczające poza sport? Kobe Bryant był osobą, która bardzo mocno mnie inspirowała i tak naprawdę inspiruje do dziś. Kobe przeszedł taką klasyczną drogę, od złotego chłopca wychowanego w cieplarnianych warunkach, któremu wszystko było wolno, do upadku i upokorzenia, kiedy zdradził żonę, do czego się przyznał i był oskarżany o napaść seksualną, czemu zaprzeczał. Upadł, zaznał upokorzenia zarówno ze strony mediów, jak i najbliższych i stał się typem nie do zniesienia. Wszyscy mówili, że przewróciło mu się w głowie, ale on ten obraz odmienił dzięki ciężkiej pracy oraz, lubię to słowo, przebaczeniu ze strony żony. Po tych zdarzeniach Kobe odnalazł swoją drogę życia i z radością patrzyłem jak on z każdym dniem rośnie. Z tego też względu moim studentom dziennikarstwa zacząłem dawać go jako przykład. Mówiłem im: "Bądźcie Jak Kobe. Codziennie lepsi choćby o milimetr. Nauczcie się czegoś. Przeczytajcie fragment książki, posłuchajcie nowej płyty, dowiedzcie się czegoś. Nie marnujcie tego dnia". Miałby pan takiego sportowca również w Polsce? Myślę, że jest nim Robert Korzeniowski. On cały czas uczy ludzi jak uprawiać sport, jak chodzić, biegać. Sam uczestniczy w tych zawodach, sam z ludźmi ćwiczy. Jest cały czas w ruchu, jest niesamowicie zaangażowany i dla mnie jest niezwykle pozytywną postacią, która inspiruje innych do działania. Ostatnie pytanie, nawiązujące do wątku edukacyjnego, który pojawił się na początku rozmowy. Chodzi o papierosy. Informując o operacji przekazał pan również, że rzucił pan palenie. Po 52 latach. I to jest pierwszy raz? Wcześniej nie próbował pan rzucić palenia? Ze dwa razy próbowałem, ale generalnie uznałem, że w niczym mi to nie przeszkadza, więc cały czas paliłem. Teraz jednak okazało się, że nikotyna i cukier to dwaj najwięksi "przyjaciele" nowotworów. Mówiąc w uproszczeniu, nowotwory karmią się cukrem i nikotyną. Oczywiście specjalista powiedziałby, że kancerogennych parametrów jest więcej, np. także stres, ale ogólnie upraszczając nikotyna i cukier nie są sprzymierzeńcami człowieka w walce z nowotworami. Palenie rzucił pan w czerwcu po usłyszeniu diagnozy? Przestałem palić dokładnie 2 lipca, na dzień przed operacją. Rano wypaliłem jeszcze dwa papierosy i to były dwie ostatnie fajeczki w moim życiu. Dużo pan palił? Różnie. Tak od 10 do 20, czasami 30 dziennie. No to nie mało. I jak się pan czuje? Po tylu latach palenia nie jest ciężko wytrwać w decyzji? Kiedy powiedziano mi, że palenie jest dla mnie złe, to nawet nie myślałem o tym jak mam rzucić. Uznałem, że koniec i po prostu trzeba to zrobić. To nie był dla mnie problem i nigdy nie będzie, bo palenie jest w głowie, tak samo jak narkotyki czy alkohol. Jeżeli zdamy sobie sprawę z tego, że nie wolno, to nie wolno i tyle. Mamy niepijących alkoholików, to ja jestem niepalącym palaczem i tak będzie do końca życia. Jeśli raz weszło się na tę drogę, to nie ma z niej odwrotu. Odejście od nawyku czy uzależnienia dla niektórych może być trudne, ale dla mnie takie nie jest. Jedyną rzeczą, z którą tak naprawdę nie potrafię sobie poradzić, to ludzka głupota. Co ma pan na myśli? Na przykład bezinteresowną nienawiść albo hejt tylko dlatego, że komuś coś się w życiu udało. Wie pan, kiedy po operacji napisałem publicznie o chorobie i o tym, żeby się wszyscy badali, to usłyszałem tekst: "Zdychaj gnido". W Internecie? Przez telefon. Ktoś zadzwonił do pana, żeby coś takiego powiedzieć? Tak. Nie znałem tego człowieka, ale zdobył mój numer i właśnie to mi przez telefon powiedział. Nie jestem w stanie ani się z tym pogodzić ani nawet zrozumieć takiej bezinteresownej zawiści. Zawsze to powtarzałem: życie nie jest czarno-białe. Ono ma wiele odcieni szarości. Dlatego zanim podejmie się jakąkolwiek radykalną decyzję czy wygłosi radykalną opinię na czyjś temat, to naprawdę trzeba wiele starań, żeby zrozumieć pewne rzeczy. To jest tak, jak rozmawiamy o sporcie. Często nie rozumiemy pewnych decyzji Pepa Guardioli, ale na końcu to on wygrywa. Podobnie jak nie rozumiemy niektórych postanowień Carlo Ancelottiego, a ostatecznie to on podnosi w górę puchar. Nie rozumieliśmy także niektórych wyborów Phila Jacksona czy Gregga Popovicha, wielkich trenerów koszykówki, ale na końcu sezonu to oni zdobywali tytuły. To oznacza, że powinniśmy się uzbroić w cierpliwość. Dzisiaj social media i szybkość przekazywania informacji powodują nadmiar radykalizmu w wyrażaniu najprzeróżniejszych poglądów na temat polityki, sportu, sztuki - na każdy możliwy temat. I człowiek już się gubi w tych opiniach, bo właściwie nie wie, co jest ważne, a co nie. Czy ważne jest to, że ktoś postrzelił kandydata na prezydenta USA? Czy ważna jest zmiana, która nastąpiła w parlamencie jednego z najbardziej istotnych krajów świata, czyli Francji? A może ważny jest fakt, że Hiszpania wygrała mistrzostwo Europy? Dzisiaj straciliśmy hierarchię ważności. Ludzie, zwłaszcza młodzi, szukają autorytetów, dlatego, że ich rodzice te autorytety obalili w latach 90. i na początku XX wieku. I nie mówię tylko o Polsce. Mówię o całym świecie. Przez rozwój Internetu obalono właściwie wszelkie autorytety. To już na sam koniec. Jaką postawę można przyjąć względem człowieka, który w tak trudnej sytuacji życiowej przekazuje panu tak nienawistne słowa? Podejść do niego z dozą wybaczenia. Nic nie jesteśmy w stanie z tym zrobić, możemy więc tylko pomyśleć "ok, nieszczęśliwy człowiek" i mu wybaczyć. Dlatego jak mówiłem wcześniej, lubię słowo "wybaczenie". Kiedy wybaczamy, to robimy coś dla siebie. Puszczamy negatywną sytuację czy emocję, uwalniamy się od niej. Nie trzymamy w sobie czegoś toksycznego i to jest w życiu ważne.