Kariery obu zwycięzców 54. Turnieju Czterech Skoczni rozwijały się zupełnie inaczej. O Ahonenie od początku mówiło się jako o cudownym dziecku. Swoje pierwsze zwycięstwo w Pucharze Świata odniósł już w sezonie 1992/1993, gdy miał zaledwie 16 lat. Cztery lata później Fin został w Trondheim mistrzem świata i niemal co roku dopisywał do swojej listy sukcesów kolejne laury. Jakub Janda przez lata był za to jednym z tych zawodników, którzy jeżdżą wprawdzie na Puchar Świata, ale stanowią w nim tło dla elity. Przez pierwszych osiem sezonów kariery najlepszym wynikiem w klasyfikacji generalnej osiągniętym przez Czecha było... dwudzieste piąte miejsce. Do czołówki całkiem już doświadczony skoczek niespodziewanie dołączył w sezonie 2004/2005, który ukończył na szóstym miejscu, wygrywając po drodze zawody w Titisee-Neustadt i wielokrotnie stając na niższych stopniach podium. Sezon 2005/2006 obaj przyszli triumfatorzy rozpoczęli mocnym akcentem. W fińskiej Ruce wygrał Janda przed Ahonenem i czas pokazał, że także kolejne tygodnie miały należeć do nich. Czech przeżywał najlepsze dni kariery. Rozochocony wygraną w Finlandii szedł za ciosem i zwyciężał w każdym weekendzie Pucharu Świata - w Lillehammer, Harrachovie i Engelbergu, dzięki czemu pewnie prowadził w klasyfikacji generalnej cyklu. Aleksander Zniszczoł mocno się zdziwił. "Nie wiem, skąd to się wzięło" Niebywałe emocje. Pogubił się nawet komentator Reprezentant Czech był w tej sytuacji faworytem Turnieju Czterech Skoczni, ale w Oberstdorfie spotkał go zimny prysznic. Już po pierwszej serii inauguracyjnych zawodów prowadził Ahonen, który skoczył 130,5 metra. W drugiej rundzie Janda, któremu pierwsza próba nie wyszła, zaatakował i oddał najdalszy skok dnia (133,5 metra), jednak przesunął się tylko na trzecią pozycję. Fin utrzymał natomiast pierwsze miejsce i w klasyfikacji TCS miał już nad Jandą 8,3 punktu przewagi. Czech odpowiedział swoim zwycięstwem w Garmisch-Partenkirchen, gdzie jednak Ahonen był drugi i zachował prowadzenie. W Innsbrucku wielkich rywali pogodził Lars Bystoel, ale Janda z nawiązką odrobił wszystkie straty. Przed Bischofshofen to on prowadził w całym cyklu z przewagą 2 punktów nad Ahonenem. O wszystkim miał więc zadecydować finałowy konkurs. W nim Fin zrobił wszystko co tylko mógł, by prześcignąć przeciwnika - skoczył 141 oraz 141,5 metra. Janda za pierwszym razem też wylądował jednak na 141 metrze i prowadził po pierwszej serii w Bischofshofen. Za drugim razem skoczył dwa metry bliżej, ale uzyskał świetne noty za styl. Oczekiwanie na ogłoszenie końcowych wyników przedłużało się. W rachunkach zagubił się nawet Włodzimierz Szaranowicz, który komentował zawody w TVP. Doświadczony dziennikarz był przekonany, że Turniej Czterech Skoczni samodzielnie wygrywa Janda. - A więc Janda, Jakub Janda! Obok Jiriego Raski jest drugim czeskim zwycięzcą. Miał trzy punkty przewagi, bo dorzucił jeszcze jeden po pierwszej serii - emocjonował się Szaranowicz. Po chwili na ekranie pojawiła się jednak oficjalna klasyfikacja. W niej zarówno Ahonen, jak i Janda, mieli jednakową notę - 1081,5 punktu. Ponad tydzień rywalizacji i osiem ocenianych skoków nie przyniosło rozstrzygnięcia. - W tym wszystkim można stracić nerwy. Pierwszy raz w historii na podium stanie razem dwóch zawodników. Osiem skoków i wspólna nota - to coś niebywałego - zakończył Szaranowicz. W dalszej części sezonu większe powody do radości miał Czech - zdobył Kryształową Kulę, do końca sezonu utrzymując prowadzenie w Pucharze Świata. Znowu plus na koncie polskiego skoczka. "Są pozytywy"