Artur Gac, Interia: Jaki jest przepis, by wypracować w sobie takie pokłady samozaparcia i wytrwałości, jak w pana przypadku? Maciej Kot, reprezentant Polski w skokach narciarskich: - (uśmiech) Nie żartował pan, zaczynamy rzeczywiście od trudnych pytań i, jak to się mówi, z grubej rury. Ciężko jest wskazać taki jeden, sprawdzony przepis. Generalnie sport, zwłaszcza na poziomie profesjonalnym, jest czymś mam wrażenie szczególnym, czego czasami nie da się konkretnie opisać, bo jeśli ktoś tego nie próbował, to nie do końca łatwo jest mu wszystko zrozumieć. A do tego dochodzi fakt, że skoki narciarskie są bardzo specyficzną dyscypliną, wyjątkowo niszową, której próbowało niewielu ludzi. Odpowiadając na pana pytanie, moim zdaniem tutaj rolę odgrywa kilka czynników, czyli moje własne, wewnętrzne, a więc wiara w to, że skoro kiedyś byłem w stanie wygrać zawody Pucharu Świata i stawać na podium, to wciąż jest to w moim przekonaniu możliwe. Z drugiej strony to, co było 5-6 lat temu, to już melodia przeszłości. - To też prawda, dlatego dochodzą czynniki, które raz na jakiś czas trzeba sobie przypominać, czyli dobre skoki na treningu, a czasami nawet jedna próba. Ponadto analiza tego, co się dzieje ze mną, jako zawodnikiem, czy idę do przodu, stoję w miejscu, a może się cofam. Jeśli widzę, że parametry przygotowania fizycznego cały czas idą do góry, a nawet są lepsze, to także daje energię do tego, by nadal pracować i szukać rezerwy w innych elementach, które wciąż widzę. Ponadto jestem zawodnikiem, który od początku zawsze podchodził ambitnie i do stawianych celów, i do zaangażowania w trening. Jeśli decyduję się na to, by przygotowywać się do sezonu, to robię to w stu procentach. Dla mnie nie ma półśrodków, tylko pełne poświęcenie na każdym etapie, co potem daje mi wiarę, że będzie lepiej. A czynniki zewnętrzne? - Myślę, że one odgrywają bardzo dużą rolę, a są to przede wszystkim ludzie, których mam dookoła. Mam tu przede wszystkim na myśli rodzinę, przyjaciół, trenerów i tych pozostałych ludzi, choćby psychologów, których spotykałem i spotykam na swojej drodze, a są mi życzliwi, służą radami i nieprzerwanie także we mnie wierzą. Tych czynników, które dodają wiatru w żagle, rzeczywiście jest sporo. Natomiast fakty są takie, że ciągle znacznie częściej musi się pan zderzać z pytaniem: "co poszło nie tak" niż "dlaczego było tak dobrze". - Wiadomo, że to nie są dla zawodnika przyjemne chwile, gdy więcej pojawia się pytań typu: "co poszło nie tak", "dlaczego jest tak źle", "co trzeba zrobić, by było lepiej", czy nawet pytania: "może to już jest czas, żeby skończyć i zająć się czymś innym" lub "czy jest sens kontynuować". To w dużym stopniu także pochodna tego, iż skoki narciarskie są w Polsce bardzo popularną dyscypliną. Od razu wejdę w słowo. Czy te pytania, które pan przywołał, są w stanie jeszcze bardziej podcinać skrzydła i deprymować, czy sama świadomości tego, iż są one podyktowane brakiem wyników, jest dostatecznie druzgocąca? - Skaczę przede wszystkim dla siebie, bo chcę, bo mogę i robię wszystko, aby dojść do jak najlepszych wyników. Więc jeśli tych rezultatów nie ma, to w głównej mierze mnie jest z tym źle, jestem sfrustrowany, niezadowolony, itd... Jeśli jednak dochodzi niezadowolenie otoczenia, które przekłada się na takie pytania, jakie przywołałem powyżej, czyli niewygodne i negatywne, to jednak trochę one dobijają zawodnika. Nie da się ukryć, że gdy zaczyna brakować pokładów wiary w to, że będzie lepiej, bardziej potrzeba wokół ludzi, którzy powiedzą: "słuchaj Maciek, będzie lepiej, cierpliwie i konsekwentnie rób swoje, a rezultaty przyjdą". Dlatego tak ważne, by mieć wokół bliskie osoby, które nieustannie dodają wiatru w żagle. Natomiast zdarza się tak, że jeden wywiad, czy nawet komentarz, który przeczytamy w złym momencie, może namieszać, bo spowoduje, że ktoś zacznie takie słowa analizować i brać je do siebie. I to rodzi problematyczne momenty. Czyli łapie się pan na tym, że choć ma już 32 lata, to nie potrafi w takim stopniu filtrować wiadomości, aby przyjmować tylko opinie trenerów, fachowców i osób najbliższych? Zamiast tego jednocześnie dopuszcza pan do siebie pojawiające się głosy w przestrzeni publicznej, które w pewien sposób degradują mentalnie. - Moja odpowiedź była dość ogólna, nie stricte dotycząca mnie, więc generalizowałem na przykładzie wielu zawodników. Ja sam staram się filtrować te rzeczy, które do mnie docierają, ale nie będę kłamał, że udaje mi się to w stu procentach. Jest to ciężkie, a wręcz niemożliwe, bo wiadomości dotyczące skoków narciarskich docierają niemal z każdego miejsca, które ma cokolwiek wspólnego ze sportem. Jednak w życiu nie chodzi o to, aby dopuszczać do siebie tylko i wyłącznie pozytywne wiadomości, a przez to żyć w złudnym samozadowoleniu. Wielki powrót do kadry skoczków. I od razu takie słowa Dopuszczanie krytyki oczywiście jak najbardziej jest potrzebne, zwłaszcza ze strony osób, z których zdaniem się liczymy, w przeciwieństwie do zaśmiecania sobie głowy zwykłym hejtem. - Oczywiście, proszę mi tylko pozwolić dokończyć myśl. Krytyka, byle konstruktywna, zdecydowanie jest potrzeba. Nawet, gdy na pierwszy rzut oka wszystko jest dobrze, to nie można wpaść w pułapkę życia w bańce, że wszystko jest pięknie, ładnie i upajać się tylko komplementami. Zimny prysznic może mieć zbawienny wpływ, bo zmusza do przemyślenia i analizy. Lubię słuchać ludzi, którzy znają się na tym temacie, niektórzy może sami przechodzili przez podobne problemy, więc mogą odwoływać się do własnego doświadczenia. Natomiast zmasowana krytyka, w dobie mediów społecznościowych, pochodzi od osób, które same danej aktywności nigdy nie podejmowały, ale próbują być najmądrzejsi. Dotknijmy tej konstruktywnej krytyki, co do której zbawiennego wpływu się zgadzamy. Kiedy i od kogo usłyszał pan w ostatnim czasie słowa, które mogły zaboleć, ale w gruncie rzeczy okazały się być szalenie ważnymi? - W trakcie sezonu, który już za nami, na pewno dotarły do mnie takie słowa. Może nie tyle, że mnie zabolały, co na pewno dużo wniosły do tego, że druga część sezonu była lepsza. - A może pan przywołać konkretnie, kto je wypowiedział i jak brzmiały te słowa? - Nie chciałbym, bo klasyfikuję to bardziej do prywatnych spraw, którymi nie chciałbym się dzielić z opinią publiczną. Dlatego też tak bardzo cenię sobie takie rozmowy, gdyż pozostają one później między zainteresowanymi, odbywają się za zamkniętymi drzwiami i nie są wynoszone dalej. Gdzie tkwi największy problem u Macieja Kota? - Wydaje mi się, że główne problemy są dwa. Pierwszy jest złożony, z pogranicza techniki, fizjologii i budowy ciała. Mówię tutaj o słynnym już moim skrzywieniu za progiem, które - jeśli się pojawia - to uniemożliwia dalekie loty. Nawet jeśli inne elementy skoku działają bardzo dobrze, to takie skrzywienie bardzo redukuje walkę o dobre lokaty. To często wywołuje frustrację, bo w efekcie zamiast poświęcić czas na szlifowanie pozycji dojazdowej czy fazy lotu, muszę koncentrować się na tym, aby mój lot w ogóle wyprostować. Jest to temat, który prześladuje mnie od dziecka. Sporo czasu, sił i energii zawsze mnie kosztował i kosztuje. I w zasadzie powiedziałbym, że jest to mój największy problem. A drugi? - Pomału zaczyna się rozwiązywać, ale na pewno stwarzał duże problemy w przeszłości, czyli sfera mentalna. Za duża ambicja, która często powoduje frustrację, gdy nie ma spodziewanych efektów, bo efekty oceniam przez pryzmat wyników, zamiast celów procesowych, które wykonujemy w procesie treningowym i dają progres. Myślę, że sam musiałem uczyć się na własnych błędach przez wiele lat. Dopiero teraz niektóre rzeczy dostrzegam i staram się je poprawiać, by więcej nie powtarzać tego samego. To pozwali mi, mimo już wiadomo nie najmłodszego wieku, ewoluować jako zawodnik. Pod tym względem miałem rezerwy, ale ciągle się uczę i stać mnie pójść do przodu, bo obserwuję pozytywne efekty. To po kolei, zacznijmy od pierwszego problemu. Skoro w grę wchodzi fizjologia, to zapytam wprost: czy to skrzywienie jest do wyprostowania? - Wydaje mi się, że nie, co poparte jest moim analizami. Nie ma takiej możliwości, a mam takie podejrzenia, że jeśli po prostu oddałbym skok idealnie prosty, to on i tak nie byłby daleki, bowiem tak mocno musiałbym się na tym skoncentrować, że odpuściłbym energię na progu i w rezultacie nic dobrego by z tego nie wyszło. Innymi słowy tak dużo uwagi musiałbym temu poświęcić, że może skrzywienie bym wyprostował, ale... Kosztem tego nakręciłaby się spirala innych niedociągnięć? - Jakby to powiedzieć... Byłbym w stanie równomiernie wyprostować nogi na progu i ułożyć się w locie prosto, ale czyniąc to odbiłbym się bez energii, co skończyłoby się tym, że skoczyłbym 30 metrów bliżej niż normalnie. Natomiast wtedy, gdy w grę wchodzi energia potrzeba do tego, aby skakać daleko, od razu powoduje u mnie skrzywienie. Czyli w największym skrócie chodzi o to, że energia, która u pana idzie z nóg na progu, nie rozkłada się równomiernie, tylko z jednej kończyny wychodzi więcej mocy? - Nawet nie do końca chodzi o to, ponieważ były już robione badania i wyszło, że siła z nóg rozkłada się 50 na 50 procent. Dlatego tak bardzo ta sytuacja jest trudna do rozwiązania, bo jest złożona, tworząc pewien łańcuch przyczynowo-skutkowy. Żeby jeszcze bardziej doprecyzować, bo widzę że pan docieka szczegółów: wygląda to tak, że prawe kolano schodzi trochę bardziej do środka, pozycja dojazdowa od razu robi się zaburzona, przez co biodro skrzywia się bardziej na prawą stronę. W efekcie, podczas odbicia, kolano jeszcze mocniej pogłębia skrzywienie do środka i schodzi za nisko, co finalnie - mimo że bark trochę to kompensuje - przekłada się na niewłaściwy kierunek odbicia. A jeszcze dochodzą do tego duże prędkości i opory powietrza. Przez telefon jest mi to nawet ciężko wytłumaczyć. I punkt numer dwa, czyli cała złożoność składająca się na sferę mentalną. I tutaj ja spróbuję nakreślić pewien ciąg przyczynowo-skutkowy. To może brać się z tego, że w momencie, gdy nieregularnie dostaje pan szansę, od razu nakłada na siebie presję, wiedząc, że jeśli się nie uda, to znów pójdzie pan w odstawkę. I to takie perpetuum mobile, non stop samonakręcająca się spirala. - Trochę tak jest, bardzo trafnie pan to ujął. Takie zjawisko często występuje u zawodników, którzy próbuję się przebić na przykład do Pucharu Świata, a szanse ku temu otrzymują nieregularnie. W efekcie, gdy w końcu przychodzi szansa, są świadomi tego, że jeśli nie zdobędą punktów i nie pokażą potencjału, to nie wiadomo kiedy wrócę i za ile nadarzy się podobna okazja. Do tego towarzyszy mi świadomość przemijającego czasu, wiem że nie jestem coraz młodszy, zatem z roku na rok może mi być coraz trudniej. Przychodzą coraz młodsi i coraz bardziej zdolni zawodnicy, z którymi też trzeba walczyć. Dlatego tak szalenie ważna jest sfera mentalna, żeby przy tych wszystkich zależnościach umieć skupić na swojej pracy i robocie do wykonania. Umieć opanować emocje, a jednocześnie odrzucić stres, trafnie odczytując reakcje organizmu. Wszystko to bardzo prosto brzmi, żeby opanować sytuację i pójść na skocznię wykonać wszystko to, co się potrafi, a w praktyce jest to trudną sztuką. Bardzo ciężko tę całą otoczkę, która dzieje się dookoła, odrzucić i robić swoje. Między innymi właśnie na tym polega praca z psychologiem, aby w najważniejszym momencie umieć skupić się na swoim zadaniu i odnaleźć optymalny stan. Być tu i teraz, a nie myśleć o konsekwencjach na zasadzie: "co będzie, jeśli...". Mówi pan o szukaniu pomocy u psychologa, co dziś jest absolutną normą w sporcie. A może potrzebował pan już bardziej zaawansowanej pomocy, myślę tutaj na przykład o psychiatrze lub rozważał pan taki krok? - Wiadomo, że psycholog działa w określonym obszarze, a jeśli stwierdzi, że problem jest głębszy, wtedy kieruje do odpowiedniego specjalisty. Natomiast mnie jeszcze się nie zdarzyło, żeby współpraca z psychologiem nie wystarczała i potrzebna była wizyta u dodatkowego specjalisty, na przykład właśnie u psychiatry. Uważam, że moje zdrowie mentalne jest w na tyle dobrej kondycji, nad czym cały czas pracuję, że nie trzeba będzie bardziej zagłębiać się w szukanie rozwiązań. Cały czas pracujemy nad uwolnieniem mojego potencjału, a nie naprawianiem ewentualnych cięższych stanów, których nie obserwuję. Uważam, że etap załamania mam już za sobą i w tej chwili idziemy do przodu. Obecna praca nie jest nakierowana na "naprawienie" siebie i próbę odbudowania myślenia pozytywnego, tylko systematyczny progres jeśli chodzi o umiejętność koncentracji, wchodzenia w tryb startowy, czy odseparowywania emocji. Powiedział pan, że etap załamania ma za sobą. Jak wyglądał ten etap i kiedy pan się z nim borykał? - Myślę, że było kilka takich etapów, gdy występowało załamanie. To oczywiście pokłosie tego, że sporo sezonów było bardzo nieudanych, a nadzieje duże. Nie realizowałem celów, wyniki były poniżej oczekiwań, a jednocześnie stawałem się obiektem dość mocnej krytyki. I to wszystko się kumulowało. A być może najbardziej dobijało mnie to, że sam przed sobą nie potrafiłem tego wytłumaczyć. Jak objawiało się to załamanie w najbardziej krytycznym momencie? - Ogromna frustracja i złość, którą chowałem w sobie, bo były takie momenty, gdy nie do końca chciałem się dzielić emocjami i uzewnętrzniać. Zamykałem się w sobie i nie otwierałem na pomoc innych, co w najcięższych momentach powodowało, że trudno było się ze mną dogadać. To rodziło dalsze konsekwencje, moje życie poza skokami, czyli prywatne, stawało się mało ciekawe, bo wszystko stawiałem na skoki. A gdy wracałem do domu, niezadowolony i sfrustrowany, to tylko analizowałem co poszło nie tak, co można zrobić lepiej. Cierpieli moi najbliżsi, a ja bez przerwy tak sam siebie obciążający, stawałem się wycieńczony. Nawarstwiało się zmęczenie, które nie pozwalało dobrze trenować i nakręcała się - już pan użył tego słowa w jednym z wcześniejszych pytań - spirala. Panie Maćku, muszę zadać też bardzo trudne pytanie, wszak przez takie stany sport jest naznaczony wieloma tragicznymi historiami. Czy znalazł się pan w mocno traumatycznym momencie, gdy człowiek bije się z najczarniejszymi myślami? - Odpowiem absolutnie szczerze: aż takich myśli nie miałem. Nigdy. Nawiązując do pierwszego pytania, zawsze miałem wokół siebie ludzi, którzy byli w stanie poklepać mnie po plecach i powiedzieć, że tak naprawdę nic się nie stało. A także otworzyć mi oczy, że poza skokami jest całe życie, że na tej mojej miłości świat się nie kończy. Samemu bardzo trudno jest wytłumaczyć to sobie i uzmysłowić, może będąc sam jak palec nie poradziłbym sobie z takim stanem, bo niezwykle jest dojmujące, gdy dajesz z siebie maksimum na treningach i poświęcasz wszystko, a zadowalających efektów brak... Cenne jest także to, że mam w swoim życiu odskocznie. Od dziecka zawsze miałem hobby i zainteresowania, czy to sport motorowy, siatkówka lub wędkarstwo, więc może też dzięki temu - że koniec końców znajdowałem balans - nie prześladowały mnie tragiczne myśli. W najgorszych chwilach mówiłem sobie tak: "najwyżej skończę skakać i znajdę sobie inne zajęcie". Ja wychodzę z założenia, że jeśli mam dwie ręce i dwie nogi, to dam sobie radę w życiu. Nawet jeśli nie będę w stanie być wciąż obecny w świecie skoków narciarskich, to sobie poradzę. Myślę, że to także moja myśl przewodnia, którą zaszczepili we mnie znajomi i rodzina, iż zawsze jest rozwiązanie. Zresztą co może być strasznego w tym, że ktoś zakończył karierę, nawet jeśli nie osiągnął tych sukcesów, w które mierzył? Wiadomo, to dołujące, ale jest wiele innych wyzwań, których z powodzeniem można się podjąć. To także jeden ze sposób zrzucenia z siebie tej niekiedy strasznej presji oddziałującej na zasadzie, że muszę, bo nie mam żadnej alternatywy. Uważam, że w tej chwili takiej presji nie mam. Trenuję i daję z siebie wszystko, bo mogę i chcę, a nie dlatego, że mam nóż na gardle. Jeśli dobrze pana rozumiem - w warstwie mentalnej jeszcze są rezerwy, a wskazuje pan na ciągły proces. Z drugiej strony bardzo szczerze, za co ukłony, mówi pan, że skrzywienie będące pochodną szeroko pojętej techniki w połączeniu z fizjologią, wydaje się być nie do wyeliminowania. Będąc świadom tego wszystkiego: co dzisiaj pana napędza? Gdzie widzi pan - przy tych ograniczeniach istotnie wpływających na jakość skoków - sufit swoich możliwości? - Nawiązując do fizjologii i tego, co powiedziałem, że nie jest możliwe, bym skakał prosto, trzeba dodać coś bardzo istotnego. Otóż mamy już plan, jak pracować, aby przede wszystkim zminimalizować efekty tego skrzywienia. Bo tak naprawdę tylko i aż o to chodzi. W gruncie rzeczy uważam, że mało który zawodnik w Pucharze Świata, gdybyśmy wzięli pod lupę wszystkich, skacze idealnie prosto. Natomiast moje skrzywienie do tej pory powodowało utratę prędkości za progiem, czyli jej spadek w locie, bo pozycja stawała się nieaerodynamiczna. W sezonie 2016/17 moje skoki też nie były proste, ale zachowywałem prędkość i byłem w stanie odlatywać daleko, co umożliwiało mi walkę o podium PŚ, a nawet odniesienie zwycięstwa. To tylko pokazuje, że nie jestem całkiem spalony tylko dlatego, bo skrzywiam się w locie. Z drugiej strony bardzo dawno to było, wracamy do odległych czasów. - Tak, ale fakty nadal obowiązują. Ryoyu Kobayashi, gdy seryjnie wygrywał Puchary Świata, też często miał problem z tym, że latał na jedną stronę. Popatrzmy dalej, na Dawida Kubackiego, który często też ląduje koło bandy. Te przykłady tylko potwierdzają, że mało który zawodnik wychodzi z progu idealnie prosto. Tu przede wszystkim chodzi o zachowanie prędkości i aerodynamiki w locie. I tutaj, mam pełne przekonanie, jesteśmy w stanie to zrealizować. Czyli wypracować taki sposób, który na powrót stanie się efektywny. Naprawdę to jest do zrobienia? - Naprawdę. Gdybym nie widział takiej możliwości, to wtedy pewnie rzeczywiście zastanawiałbym się nad sensem kontynuowania kariery. Po prostu zatraciłbym sens stuprocentowego poświęcenia. Natomiast, jak wspomniałem, mamy już plan, jak to zrobić. Przede wszystkim teraz, w okresie przed skokami, by w pierwszej kolejności mocno skupić się nad wzmocnieniem partii mięśni, które są po prostu słabsze. Mówię tutaj o treningu asymetrycznym, czyli wzmacnianie często tylko jednej strony, która jest słabsza. Dzięki tej pracy przygotuję podstawę do tego, by później na skoczni jakiś czas poświęcić na to, aby pozycja najazdowa była bardziej prosta, może nawet nieco pobawić się w locie czuciem ciała, w poszukiwaniu optimum. Jestem przekonany, że na bazie tego planu, który już powstaje oraz ma ręce i nogi, jesteśmy w stanie zrobić tak, aby Maciej Kot znów zaczął kojarzyć się ludziom z udanymi występami. A co w sytuacji, gdyby nowy sezon pokazał, że stoi pan w miejscu? Czy już powiedział pan sobie na starcie przygotowań, że nadchodzący rok startów będzie na swój sposób decydujący? Innymi słowy: obowiązuje postanowienie odnośnie ewentualnego końca kariery, gdyby spostrzegł pan, że nic lub niewiele drgnęło? - Czegoś takiego nie ma, bo uważam, że to mogłoby wprowadzić dużo więcej presji, o której obszernie rozmawialiśmy. Sam sobie założyłbym na szyi pętlę już na starcie, a ja chcę podejść do tego wyzwania inaczej, na zasadzie, że drzwi są otwarte. Zdecydowałem dać z siebie sto procent w kolejnym sezonie i tak też zrobię, znów będę całym sobą zaangażowany w treningi, żeby najlepiej jak potrafię przygotować się na kolejne miesiące startowe. A dopiero po sezonie przyjdzie czas na analizę, rozmowy i ewentualnie rozmyślanie. Na dzisiaj powiedziałbym tak: jeśli będę widział możliwość, by pójść dalej, dostrzegę potencjał, a sezon będzie lepszy od poprzedniego, to czemu nie iść dalej? Zasadniczo mógłbym jednoznacznie odnieść się do pana pytania, ale nie chciałbym już teraz nakładać na siebie przesadnej, wewnętrznej presji. Za to wkrótce na pewno usiądę z trenerami do rozmowy i zapewne ustalimy cele, nie tylko procesowe, ale także wynikowe. I tak powstanie punkt odniesienia, do których później będziemy się odwoływać. Rozmawiał: Artur Gac