Wołowski: Uśmiech polskich skoków
Sukces Kamila Stocha i pierwszy medal drużyny na mistrzostwach świata w Val di Fiemme są dowodem, że era Adama Małysza pozostawiła nieprzemijający ślad w polskich skokach.
Nie, nie mam zamiaru dowodzić, że bez wysokich lotów Małysza sukcesu Stocha, Kota, Kubackiego i Żyły by nie było. Fenomenalna walka tej czwórki w Val di Fiemme jest ich własną zasługą, której nie muszą z nikim dzielić. Pamiętam jednak, że przez całą dekadę wielkich zwycięstw Małysza słuchaliśmy bajań o polskiej szkole skoków. Wydawało się to tyle piękne, co kompletnie pozbawione podstaw: polskie sporty, zwłaszcza zimowe były zawsze dziedziną wybitnych, osamotnionych jednostek, takich jak Małysz i Justyna Kowalczyk. Tam, gdzie nie ma działań systemowych, wielcy sportowcy rodzą się wbrew logice.
Dla mnie i wielu podobnych, chorujących na klasycznie narodową niewiarę, w cokolwiek poza pojedynczymi, tajemniczymi zrywami polskich sportowców, było oczywiste, że z chwilą, gdy Małysz zejdzie ze sceny, skoki narciarskie w Polsce zaczną proces konania śmiercią naturalną. Oczywiście Kamil Stoch był już wtedy znakomitym zawodnikiem, ale złe doświadczenia z przeszłości kazały się obawiać, iż za nim będzie przynajmniej kilkanaście lat czarnej dziury. Okazuje się, że tak być nie musi.
Dlatego sukces Kota, Kubackiego i Żyły są w polskim sporcie czymś tak unikalnym, że symbolicznie kończą erę samotnych kowboi. Czy mogliśmy przypuszczać, że polska drużyna zdobędzie medal na pierwszych mistrzostwach świata bez Małysza? Przecież przez lata startów genialnego skoczka z Wisły naród głównie modlił się o to, by wytrwał na skoczni jak najdłużej.
Czarnej dziury po Małyszu nie ma. Bajki o Murańce i innych następcach mistrza się spełniają. Jest Stoch, zdolny do wielkich wyzwań, ale też 21-letni Maciej Kot, który wymaga od siebie bardzo wiele. Dla mnie jego złość po tym, jak drużyna spadła na drugie miejsce w konkursie w Zakopanem, a wręcz depresja w Val di Fiemme, gdzie obwołał się winnym za "niepowodzenie", są świadectwem, że skoki narciarskie stały się polską dyscypliną. Młodzi nie bredzą już o zaprzepaszczonych szansach, niekorzystnym wietrze i miejscu w finałowej serii, ale patrzą na szczyt, chcąc mierzyć się z Gregorem Schlierenzauerem.
Małysz może być dumny nie tylko z tego, czego sam dokonał, ale z impulsu wysłanego do następców. Ktoś ten impuls potrafił wykorzystać, między innymi polski trener Łukasz Kruczek, którego wielu traktowało z przymrużeniem oka. Jeszcze na fatalnym starcie tego sezonu pytał dziennikarzy, czy chcą by podał się do dymisji? Dziś wraca do domu w roli wodza, zdolnego prowadzić swoich chłopaków do batalii z najlepszymi.
Problem jest jeden, zawsze ten sam, żeby czegoś nie popsuć. By śnieżna kula polskich skoków wciąż się toczyła, żeby na igrzyskach w Soczi polscy skoczkowie byli w stanie rywalizować tak samo, jak we Włoszech. Od czasu odejścia Małysza ze skoczni, nie było lepszej wiadomości niż medal drużyny. To sukces, co najmniej tak samo duży, prestiżowy, tylko jeszcze bardziej znaczący, niż indywidualny tytuł mistrza świata Kamila Stocha. Okazuje się, że po stracie geniusza z Wisły polskie skoki nie popadły w ruinę. Przeciwnie, wciąż idą do przodu. To mniej więcej tak, jakby po zakończeniu kariery przez Justynę Kowalczyk, w światowej czołówce biegaczek narciarskich pojawiło się nagle kilka Polek.
Może to naiwność, ale dla mnie dokonania Kota, Kubackiego i Żyły to sygnał wskazujący, że w naszym sporcie nastaje gdzieniegdzie błogosławiony czas normalności. A może nawet namiastka czegoś tak długo oczekiwanego, jak system?