Kto wygra Turniej Czterech Skoczni? Sven Hannawald: Nie znam odpowiedzi. Po Pucharze Świata w Engelbergu wydawało mi się, że faworytem jest Norweg Daniel Andre Tande. Trudno było mi ocenić dyspozycję Kamila Stocha i Domena Prevca. Teraz mamy bardzo interesującą sytuację i sam jestem ciekaw, kto będzie na końcu triumfować. 1,7 pkt różnicy między Kamilem, a Danielem to jest nic. Stefana Krafta, który obecnie jest trzeci pan już przekreślił? Jego strata do Tandego wynosi 16,6 pkt. To dużo, ale nie przekreślałbym go jeszcze, bo on jest nieobliczalny i bardzo dobrze zna skocznię w Bischofshofen. To jego ulubiony obiekt, więc może być ciekawie. A gdyby musiał pan postawić pieniądze na Stocha lub na Tandego, to na którego z nich? To jak gra w lotto. Albo się trafi, albo nie, bo faworyta nie ma. Norweg wygrał dwa konkursy, ten w Innsbrucku dodał mu też pewności siebie, ponieważ poradził sobie w trudnych warunkach, a trzeba pamiętać, że ze wszystkich czterech skoczni on właśnie Bischofshofen lubi najbardziej. Z drugiej strony mamy Kamila, który ma obecnie najlepszą technikę ze wszystkich zawodników w Pucharze Świata. Mówi pan, że Stoch ma najlepszą technikę, to znaczy, że nie ma już nad czym pracować? Zdecydowanie ma. Kamilowi zdarza się zbyt późno wychodzić z progu, spóźnia odbicie. To ułamek sekundy, ale pewnie kosztuje go nawet parę metrów. Stoch zaliczył upadek w Innsbrucku. To może mieć wpływ? Pan sam był zawodnikiem, czy zatem siedzi takie zdarzenie długo w psychice? - Na pewno nie jest tak, że się o tym nie myśli. To ma znaczenie, ale upadek nie był w tej sytuacji winą zawodnika. Takie tłumaczenie ułatwia sprawę. Musimy jednak też wziąć pod uwagę warunki w Bischofshofen. Te nie są łatwe. Co zatem zadecyduje o tym, kto zwycięży w Turnieju Czterech Skoczni? - Psychika. Dużo osób mówi o szczęściu, ale jeśli nie wytrzyma się presji, to i szczęście nie pomoże. Tak jest zresztą w każdym sporcie indywidualnym, co innego w konkursach drużynowych, bo słabszy dzień jednego zawodnika, można zniwelować. Czwartym zawodnikiem TCS jest Piotr Żyła. Jest pan zaskoczony? - Nie, bo wiem, jaką Polacy zrobili pracę. Piotr ma bardzo duży potencjał, ale przy Stefanie Horngacherze na nowo uczy się skoków narciarskich. Powoli, powoli dociera do niego, o co właściwie w tym chodzi. Ma jednak przed sobą jeszcze bardzo dużo pracy, a to oznacza, że jeszcze nie osiągnął swojego maksimum. To zawodnik, który zrobił bardzo duży progres, ale nadal popełnia mnóstwo błędów. Od niego samego będzie zależało, czy wykorzysta wiedzę Horngachera i postara się być najlepszy, bo właśnie takie możliwości ma, ale do tego potrzebuje jeszcze trochę czasu. Pan bardzo dobrze zna Stefana Horngachera. Co on zmienił, że nagle wszyscy polscy skoczkowie zrobili taki postęp? - Rozmawiałem z nim nawet na ten temat, bo sam byłem ciekaw. Powiedział, że nie zmienił stylu swojej pracy. To, co robił z niemieckimi skoczkami, przeniósł teraz na Polaków. To jednak, co go mocno wyróżnia od innych trenerów - Stefan ma bardzo dobre wyczucie zawodników. Wie, komu co i w jakim momencie jest potrzebne. W tym wszystkim są jednak ważne dwa elementy - zawodnicy w pełni muszą zaufać nowemu trenerowi oraz potrafić zrobić to, co szkoleniowiec mówi. Często zdarza się bowiem tak, że trener swoje, a zawodnik swoje. Czyli Polacy uwierzyli w nowe metody szkoleniowe i potrafią realizować słowa trenera, tak? - Dokładnie tak. Stefan trafił na grupę młodych i utalentowanych skoczków. Do tego ambitnych i spragnionych sukcesu. Jeśli zawodnik jest w stanie w trakcie treningu i na zawodach zrobić dokładnie to, co mówi mu trener, to widać tego efekty. Niestety nie zawsze jest to takie łatwe. Jakim człowiekiem jest Horngacher? - Bardzo wrażliwym. Jak trenerem zostaje były zawodnik, sprawa jest trochę ułatwiona, ponieważ on wtedy doskonale wie, co czuje skoczek, jakie ma potrzeby. Z tego później powstaje symbioza, która prowadzi do sukcesu. Stefan jest bardzo ambitny, a jednocześnie bardzo w porządku. Wie, gdzie jest granica, a też nie tworzy muru między sobą a ludźmi, z którymi pracuje. Można do niego przyjść zawsze i z każdym problemem. To, co jest też bardzo ważne - ma wewnętrzny spokój, nie działa w pośpiechu, analizuje. Ale także wie, że sukces potrzebuje czasu, jest cierpliwy i konsekwentny. Jakie to uczucie dla pana wrócić na Turniej Czterech Skoczni i obserwować to z boku? - To dla mnie bardzo piękne przeżycie. Dotychczas było tak, że od czasu do czasu przyjeżdżałem prywatnie do Oberstdorfu, ale byłem jakby z boku wszystkiego. Teraz jako komentator sportowy jestem znowu w środku wydarzeń. Pracuję teraz razem z Martinem Schmittem, widzieliśmy się też z Adamem Małyszem. Wróciły wspomnienia, pojawił się uśmiech na twarzy. Teraz jest też czas na to, by cieszyć się skokami narciarskimi. Jak się jest zawodnikiem, wiele rzeczy umyka. Człowiek jest zamknięty we własnym tunelu, nie widzi rzeczy naokoło, tylko skupia się na sobie. Nie ma czasu na oglądanie się, bo cel jest jeden. Teraz cieszę się całym turniejem, każdym pojedynczym konkursem. A co ciekawe - sam mam gęsią skórkę, gdy sobie myślę, jak ciekawa jest obecna edycja. W Bischofshofen rozmawiała - Marta Pietrewicz