Adam Małysz był tylko tłem w czasie zmagań olimpijskich w Hakubie. W konkursie na normalnej skoczni zajął 51. miejsce, a na dużej był 52. To był sportowy dramat tego zawodnika, który wydawał się naszą nadzieją na medal. Podczas gdy zawodził Małysz, najlepszym z naszych skoczków w Nagano był Wojciech Skupień. Na dużej skoczni zajął on bardzo wysokie 11. miejsce. Robert Mateja był w tym konkursie 20. Lokatę niżej uplasował się na normalnej skoczni. Nasza drużyna, w której obok Małysza, Matei i Skupnia wystąpił jeszcze Łukasz Kruczek, zajęła ósme miejsce. Polacy w Japonii mieli przygody poza skocznią. Nasi kadrowicze złapali się za głowy, kiedy zostali zakwaterowani - z własnego wyboru - w pensjonacie "Nostalgia". Aż trudno uwierzyć w to, co pobycie tam mówił Małysz w rozmowie z Interia Sport. Sukces, który przytłoczył Adama Małysza. To mógł być koniec kariery Właśnie mija 25 lat od zimowych igrzysk olimpijskich w Nagano. Dla pana ta impreza była wyjątkowa, bo po raz pierwszy miał pan okazję w niej wystąpić. Do tego leciał pan do Japonii w roli naszej wielkiej nadziei, bo przecież w poprzednim sezonie wygrał pan konkursy Pucharu Świata - w tym jeden właśnie na skoczni w Hakubie, gdzie w 1998 roku toczyła się walka o medale. Tyle że sezon olimpijski 1997/1998 odarł nas i pana ze złudzeń. Był po prostu najsłabszym w karierze. Adam Małysz: - Prawda była taka, że w takiej dyspozycji, w jakiej znalazłem się przed igrzyskami w Nagano, nie było w ogóle sensu tam jechać. Byłem strasznie zawiedziony tym wszystkim, co się wydarzyło. Tym bardziej że przecież rok wcześniej wygrałem na skoczni w Hakubie zawody Pucharu Świata. Od razu urosłem do roli jednego z wielkich faworytów japońskich igrzysk. I to niestety jeszcze bardziej mnie przytłoczyło. Po tylu latach jest pan w stanie wskazać, co się wówczas wydarzyło? Przecież sezon przedolimpijski zakończył pan na dziesiątym miejscu w klasyfikacji generalnej Pucharu Świata. Cztery razy stał pan na podium konkursów PŚ? - Na to, co się ze mną wtedy stało, złożyło się wiele czynników. Z jednej strony było zmęczenie materiału. Mam tu na myśli to, co robiliśmy z trenerem Pavlem Mikeską. Kompletnie nie przypuszczałem, że w roku olimpijskim wpadnę w tak wielki dołek. Sytuacja była krytyczna, bo przecież po igrzyskach w Nagano byłem już bliski zakończenia kariery. Nagle z kogoś, kto może podbić świat, został pan słabeuszem. To był dla pana chyba wielki sportowy dramat? - Dzisiaj słyszę, jak wielu zawodników mówi, że jedzie na igrzyska, by zbierać doświadczenie. Prawda jest jednak taka, że na tę imprezę jedzie się po to, by zdobywać medale. Nikogo nie interesuje, że ktoś jest szósty, dziesiąty czy 20. na igrzyskach. Pamięta się tylko medalistów. Przerażające sceny. Polska kadra uciekała z pensjonatu Pomijając kwestie sportowe i fatalne pana starty w Hakubie, to jak pan wspomina swoje pierwsze zimowe igrzyska olimpijskie? - Na pewno to był dla mnie wyjątkowy czas. Pierwsze igrzyska zrobiły na mnie efekt "wow". Całe życie kumulowało się wokół wioski olimpijskiej, która była spektakularna. Było wiele automatów i różnych maszyn. Jak to w Japonii. Od sportowej strony to nie była wielka różnica. Niczym te zawody nie różniły się od startów w Pucharze Świata. Każdy z nas miał jeden cel - zrobić wszystko tak dobrze, by wygrać. Coś szczególnego utkwiło panu w pamięci z igrzysk w Nagano? - To było chyba w konkursie drużynowym, kiedy oddałem najwięcej skoków ze wszystkich. W sumie zjeżdżałem chyba pięć razy. Ciągle bowiem przekładali belki, a do tego sypał śnieg i wiało. Jechałem w pierwszej grupie. Trochę się wtedy naskakałem. I jeszcze jedna ciekawa historia. Zamieniam się w słuch. - Początkowo na igrzyskach mieliśmy mieszkać w Hakubie, by mieć skocznię pod nosem, w pensjonacie, który nazywał się "Nostalgia". Właściciel był bardzo sympatyczny. Nawet nam zrobił placki ze skwarkami. W ogóle był przygotowany i serwował polskie dania. Przeraziły nas jednak dwie rzeczy. Co takiego? - Pokoje były takie, że jak włożyliśmy torby, bo nie mogliśmy wejść do nich. Jakby tego było mało, to w całym pensjonacie była tylko jedna łazienka. I to jeszcze nie wszystko. Pod prysznicem trzeba było się bardzo szybko spłukać. Można było za to wejść do wanny z wodą, ale... nie wolno było z niej spuszczać tej wody. Wszyscy zatem musieliby wchodzić do tej samej wody. Łącznie z rodziną, która zarządzała tym pensjonatem. To przesądziło o tym, że jednak postanowiliśmy zamieszkać w wiosce olimpijskiej. Skontaktowaliśmy się z naszą misją, która przyjechała i zobaczyła, w jakich warunkach mieszkaliśmy. Od razu postanowili zadziałać i przenieśli nas do wioski. W "Nostalgii" został sam Mikeska, bo mu chyba głupio było. W końcu potem i tak przeprowadził się do hotelu, w którym mieszkał ówczesny prezes PZN Pawła Włodarczyk. Rozmawiał - Tomasz Kalemba, Interia Sport