Podczas tegorocznego Turnieju Czterech Skoczni, Ryoyu Kobayashi wygrał w Oberstdorfie, Ga-Pa i przesunięty z Innsbrucku konkurs w Bischofshofen. Japończyk może powtórzyć swój wyczyn z sezonu 2018/2019, gdy jego imię i nazwisko widniało na liście zwycięzców wszystkich czterech konkursów TCS i klasyfikacji generalnej (zobacz pełną listę zwycięzców TCS). Taki dublet nie udał się jeszcze nikomu w historii. Komplet konkursów TCS w jednym sezonie wygrał też Kamil Stoch, a pierwszym w historii był Sven Hannawald. Niemiec o wielkiej presji związanej z Turniejem Czterech Skoczni 2001/2002 opowiedział w wydanej w Polsce przez SQN książce "Triumf. Upadek. Powrót do życia". Dzięki uprzejmości wydawnictwa, zamieszczamy fragment tej książki. Turniej Czterech Skoczni. Ostatnie minuty przed ostatnim skokiem w Bischofshofen "Przez 49 lat żadnemu sportowcowi nie udało się wygrać wszystkich czterech konkursów TCS. Siedmiu skoczków, gdy przyjeżdżali do Bischofshofen, miało już trzy zwycięstwa w kieszeni. Potem jednak przegrywali z powodu presji psychicznej na ostatniej skoczni imienia Paula Ausserleitnera albo po prostu ulegali rywalowi, który w ostatnim dniu był mocniejszy i zniweczył szansę na poczwórne zwycięstwo. Ostatnio było tak w turnieju sezonu 1997/98 z Japończykiem Kazuyoshim Funakim. Wygrał w Oberstdorfie, podobnie w Garmisch-Partenkirchen i w Innsbrucku. Ale w Bischofshofen musiał ulec jednemu z rywali. Mnie. To było moje pierwsze wielkie zwycięstwo. Na turnieju w sezonie 2001/02 to ja dziewięć dni wcześniej odniosłem zwycięstwo w Oberstdorfie. Wygrałem też w Nowy Rok w Garmisch-Partenkirchen. I w Innsbrucku. Tu, w Bischofshofen, prowadziłem po pierwszej serii i ustanowiłem nawet nowy rekord skoczni - 139 metrów. Komentator RTL Tom Bartels wiwatował i wzywał: - Leć ze zwycięstwem na skrzydłach do domu, Svenie Hannawaldzie. Turniej Czterech Skoczni. Svena Hannawalda "skok dla potomności" W końcowym odliczaniu przed tym wydarzeniem sportowym i podczas kilku poprzednich dni stacja RTL podgrzewała atmosferę hasłem, które wskazywało na epokowe wydarzenie i mnie jako jego centralną postać: "Skok dla potomności". Każdy przed telewizorem i każdy na skoczni w Bischofshofen wiedział w tamtej chwili, jaka jest stawka. Wiedziałem i ja. Ale zdawałem sobie również sprawę, że na tej skoczni nie mogę, mimo dużej przewagi, skakać asekuracyjnie. To by się źle skończyło. Chciałem zaatakować pełną parą. Całkowicie ufałem swoim możliwościom. I wiedziałem, że lubię tę skocznię. Teraz musiałem tylko wykonać swoją robotę. Jeszcze tylko ten jeden raz. "Wykonać swoją robotę" - jakże często mówiłem o tym w ostatnich miesiącach, a szczególnie w ostatnich dniach. I jak często cytowały to zdanie media. Wykonać swoją robotę. Nic ponadto. Nie dać się rozproszyć. Skoncentrować się tylko na sobie. Szczegółowo zwizualizować sobie kolejny skok. Najazd, próg, mocne wybicie. Nieziemskie uczucie lotu. I lądowanie. (...) W takiej chwili nie chciałem oglądać nawet swojej rodziny. Moja mama Regina trzęsła się zdenerwowana. Ojciec Andreas - jak zdradził pewnemu dziennikarzowi - wolałby być "o dwie godziny starszy", żeby mój niewykonany jeszcze skok widzieć już jako być może zwycięski. A moja siostra Jeannette miała nadzieję, że dziurawiec pomogą jej się uspokoić. Nie, wiedziałem doskonale, że każde rozproszenie uwagi będzie wymagało ode mnie później wiele koncentracji i siły. Chciałem tylko wykonać swoją robotę. W końcu wejście na skocznię, na 52-metrową wieżę. Widziałem później na zdjęciach, że w drodze się uśmiechałem. A dziennikarze się zastanawiali: czy to blef, który ma odwrócić uwagę od mojego napięcia przed skokiem, czy też wyraz mojej świeżo zdobytej pewności siebie. Nie wiem. Sprężystym krokiem przeszedłem tych kilkaset metrów na wieżę, na ramieniu niosłem narty do skoków o długości 2,68 metra. Po drodze udało mi się znaleźć w tunelu, w którym niczego nie słyszysz, niczego nie notujesz i o niczym nie myślisz. Cały ten tętniący wokół chaos, brawa, wiwaty, oczekiwania - nic do mnie nie docierało. Słyszałem tylko bicie swojego serca. I potem ten wiekopomny skok, który ciągle jest we mnie żywy, który mogę - jeśli tylko zamknę oczy - wyświetlić sobie jak film, w zwolnionym tempie i w kolorze, choć w mojej pamięci wydaje się elementem bardzo zamierzchłej przeszłości. Sześć sekund w drodze po rozbiegu o długości 118,5 metra. Sześć sekund lotu. 131,5 metra. Lądowanie zaznaczone telemarkiem. Poza radości. Wtedy opieram ręce o kolana. Spuszczam głowę. Czy to był ten moment, który mnie złamał? Ten moment był potężny, o wiele zbyt potężny, by go natychmiast pojąć. Turniej Czterech Skoczni. "Ekstremalnie katastrofalne zdenerwowanie" Svena Hannawalda Moja siostra była najszybsza. Ledwo odpiąłem narty, Jeannette już była i rzuciła mi się na szyję. Mama okazała się trochę wolniejsza, ojciec wylądował w zaspie. Przed kamerami nazwał mnie "twardzielem", bo tak łatwo sam poradziłem sobie z tą ponadludzką presją. Moi trenerzy musieli zejść ze skoczni na sam dół. Szkoleniowiec reprezentacji Reinhard Heß podszedł uśmiechnięty, zdjął czapkę i skłonił się przede mną. Wraz z drugim trenerem Wolfim Steiertem wzięli mnie na ramiona i nieśli po arenie. Z tego miejsca usłyszałem, jak 30 tysięcy kibiców śpiewa popularną piosenkę "Oh, wie ist das schoen, oh, wie ist das schoen". Nie wiem już, co powiedziałem po moim triumfie komentatorowi RTL Guentherowi Jauchowi. Ale można to w każdej chwili obejrzeć na YouTubie: - Jestem naprawdę szczęśliwy, że to już koniec. Jeszcze jeden dzień dłużej, a umarłbym albo stracił wszystkie włosy. Te dziesięć dni turnieju, podczas których byliśmy w drodze, to prawdziwy sport ekstremalny. Na konferencji prasowej po zawodach zapytano mnie: - Co zrobił pan przed ostatnim skokiem, by się nie denerwować, panie Hannawald? Odpowiedziałem jedynie: - Zdenerwowanie było ekstremalnie katastrofalne. Potem mówiłem jeszcze o "prawdziwej bombie", która znów mi się udała. - To sensacja. Nie rozumiem tego wszystkiego. Mimo wielkiego napięcia udają mi się po prostu fenomenalne rzeczy. Turniej Czterech Skoczni. Triumf w Bischofshofen wieńczy dzieło Tak naprawdę byłem wykończony. Totalnie pusty. Przez kilka ostatnich nocy niemal nie zmrużyłem oka. Jak jakiś nakręcony freak snułem się po ciemnych pokojach hotelowych. A tak bardzo potrzebny był mi sen, by się zregenerować. Żeby zdobyć nową energię. Byłem pusty. Moje akumulatory nie miały płynu. Przerosło mnie to. Było mi już wszystko jedno. Proszę, niech to już się skończy, proszę, uwolnijcie mnie - tak myślałem sobie tego dnia w Bischofshofen, który po południu, krótko przed czwartą, zajaśniał dla mnie złotem. Napawało mnie dumą, że udało mi się coś, na czym całe generacje skoczków połamały sobie zęby. Obaliłem mit - wygrałem wszystkie cztery konkursy w ciągu jednego Turnieju Czterech Skoczni. W zaimprowizowanym studiu telewizyjnym RTL mogłem przeczytać pewien szczególny faks, który dotarł jeszcze przed moim ostatnim skokiem: "Drogi Svenie Hannawaldzie, tymi ośmioma skokami zapisał się Pan w historii sportu. To był turniej Hannawalda. Już zawsze będzie się on wiązać z Pańskim nazwiskiem. Gratuluję Panu z całego serca. Gerhard Schroeder, Kanclerz Federalny Republiki Federalnej Niemiec" opracował Bartosz Nosal