Wiele jest paradoksów w karierze Piotra Żyły. Zakochany w lotach narciarskich, życiowy sukces osiągnął na skoczni o rozmiarze dwa razy mniejszym. W sobotę w Oberstdorfie nikt na niego nie liczył, więc atakował jak lubi. Presja, ambicja, chęć zdobywania trofeów kosztowała go drogo w przeszłości. Skoków nie można zrozumieć "Trzeba sto razy przegrać, żeby raz wygrać" - słowa Bronisława Stocha, ojca Kamila pasują bardziej do Żyły niż jego syna. Kamil jest gigantem, kandydatem na skoczka wszech czasów, tymczasem dorównujący mu możliwościami Piotrek długo uchodził za skoczka trwoniącego swój talent. - Skoków nie da się zrozumieć. Nawet nie należy próbować - słowa Żyły wypowiedziane przed mistrzostwami świata w Seefeld dwa lata temu, oddają skalę bezradności wobec ukochanej dyscypliny. 21 lutego 2015 roku, mistrzostwa świata w Falun, skocznia Lugnet. Po wysokim, siódmym miejscu w kwalifikacjach na obiekcie HS 100, w konkursie Żyła przepadł po pierwszej serii. Długo stał przed nami nie mogąc opisać skali zażenowania swoim skokiem. Pukał głową w narty ustawione na sztorc, jak ktoś, kto nie potrafi zrozumieć sam siebie. Część dziennikarzy, którzy widzieli Żyłę boleśnie doświadczonego i bezradnego po porażkach uważa, że te jego zgrywy, cała ta błazenada towarzysząca występom w mediach, jest sposobem na rozładowanie stresu. Za tym całym swoistym kabaretem Piotra Żyły kryje się sportowiec o ogromnej, niezaspokojonej ambicji. Nie wszystkim podobał się rubaszny humor Żyły. Parę lat temu prezes PZN Apoloniusz Tajner zapytał go wprost, czy chce być skoczkiem, czy showmanem. To było jakiś czas po jego pierwszym triumfie w Pucharze Świata. 17 marca 2013 roku na Holmemkollbakken w Oslo skoczek z Wisły zwyciężył ex equo z austriackim geniuszem Gregorem Schlierenzauerem. Pięć dni później podczas lotów w Planicy Żyła znów wylądował na podium. Nastąpiła eksplozja popularności, podsycona osobliwymi wypowiedziami i reakcjami skoczka. Stały się natchnieniem dla kabareciarzy. Był jak gwiazda disco polo. W mediach społecznościowych bił rekordy - ponad milion obserwujących na Facebooku i prawie 250 tys na Instagramie. Robił kawały, kpiny, żarty mniej lub bardziej wybredne. Każdy kibic oglądający skoki w telewizji wołał do żony: "chodź bo Żyła będzie gadał". W całym tym rejwachu zgubił się sportowiec uchodzący od lat za nieprzeciętny talent. Kolejni trenerzy Żyły opowiadali, że ma wręcz nadludzkie wyniki badań wydolnościowych. Powinien przeskakiwać skocznie, tymczasem coraz częściej spadał na bulę. W tamtym czasie diagnoza problemów skoczka z Wisły była stosunkowo oczywista. Jego "garbik" i "fajeczka" na rozbiegu wprowadzały konsternację ekspertów i tysiące kibiców. Nikt inny nie skakał w ten sposób. Wygibasy blokowały jego potencjał. Mówił o tym Adam Małysz, że jeśli Piotrek nie zmieni pozycji dojazdowej, zaprzepaści talent. Pytałem o to Łukasza Kryczka w Falun, ale trener kadry bezradnie rozkładał ręce. Uważał, że jeśli zmusi Żyłę do zmiany pozycji dojazdowej przyniesie to więcej szkody niż pożytku. Żyła odpowiadał w swoim stylu. Że skoro dziwaczna pozycja na rozbiegu nie przeszkodziła mu wygrać w 2013 roku w Oslo, to znaczy, że problem leży gdzie indziej. Koniec wygłupów na rozbiegu W 2016 roku do Polski wrócił Stefan Horngacher, który przed laty prowadził Żyłę jako juniora. Austriak dyskusję uciął, postawił ultimatum. Albo Piotrek skacze tak jak wszyscy, albo wypada z kadry. Autorytet Horngachera zwyciężył, choć walka była zacięta. Żyła nie odpuszczał. Kiedy mu nie szło, wracał do złych nawyków. Pierwsze sukcesy przyszły jednak szybko. "Tutaj lata nasz tata" - takim transparentem przyjęły go dzieci po drugim miejscu w 65. Turnieju Czterech Skoczni. Po czterech latach Żyła wrócił na podium zawodów Pucharu Świata. Sam uwierzył w racje trenera. Posypały się medale: drużynowe i indywidualne. Był największym wygranym polskiej ekipy na mistrzostwach świata w Lahti w 2017 roku (złoto w drużynie, brąz indywidualnie na dużej skoczni). Co on przeżył po trzecim miejscu na Salpausselce, trudno oddać słowami. Zupełnie odleciał, zapadł się w siebie, nie docierały do niego pytania na oficjalnej konferencji prasowej z medalistami. Gdy doszedł do siebie kilka dni później opowiadał, że nie wiedział gdzie jest i co się wydarzyło. Jedno się nie zmieniło. O ile kariera Stocha, czy Dawida Kubackiego wygląda na coś zaplanowanego, o tyle u Żyły wciąż dominował chaos. Pozostał nieprzewidywalny jak lewoskrzydłowy w drużynie piłkarskiej. Dwa lata temu po raz pierwszy mógł poczuć się jak skoczek światowej czołówki. Wywalczył siedem miejsc na podium, 1131 pkt w klasyfikacji generalnej Pucharu Świata zaowocowało czwartym miejscem. Tyle, że mistrzostwa świata w Seefeld były dla Żyły totalną klapą, tak jak igrzyska w Pjongczangu rok wcześniej. I igrzyska w Soczi w 2014 roku. Przed rokiem na mamucie Kulm Żyła znów wygrał zawody Pucharu Świata. W Willingen tydzień wcześniej spadł na dno zajmując 35. pozycję. Tak się mocno od niego odbił, że w Austrii wygrał - dopiero drugi raz w karierze w PŚ, po 2526 dniach od triumfu w Oslo. Przyznał, że już nawet nie czekał na to zwycięstwo. W tamtym konkursie na Kulm stanął tylko jeden skoczek starszy od Żyły - czterokrotny mistrz igrzysk 39-letni Simon Ammann. - To był mój dzień, szkoda tylko, że obydwa skoki popsułem - skomentował Żyła. Jak zwykle zgrywus. Na początku tego sezonu opowiadał, że jego forma jest w stanie bezobjawowym. A jednak zapamięta ten sezon do końca życia. Za sprawą skoczni o HS 100 w Oberstdorfie. Takiej jakich nie lubi. Żyła zawsze szukał w skokach adrenaliny. Kiedyś w dzieciństwie, gdy mocno dęło w Wiśle, mama zatrzymała go w drzwiach pytaniem: "Idziesz na skocznię? Przecież strasznie wieje". "Dlatego idę, że wieje" - powiedział. I poszedł. Tak sobie wędruje do dziś po wszystkich skoczniach świata. Ma 34 lata, ale w Polsce skoczkowie dojrzewają późno, więc można uznać, że Żyła wciąż dojrzewa. Dariusz Wołowski