Turniej Czterech Skoczni, jako impreza ciesząca się bardzo dużym prestiżem powinien w teorii cieszyć się bogatą i różnorodną obsadą. W przeszłości do kwalifikacji do imprezy niejednokrotnie przystępowało nawet ponad 70 zawodników (przełomie wieków liczba ta przekraczać potrafiła i 80 - dla przykładu: o prawo walki w konkursie w Oberstdorfie w 2000 roku rywalizowało aż 84 skoczków). W ostatnich latach obserwuje się jednak tendencję malejącą, która doprowadza do sytuacji, w której "kwalifikacje" są takimi jedynie w teorii. Tak też było we wtorek. Na liście zgłoszeń znalazło się co prawda 59 nazwisk, lecz jeszcze przed startem wypadł z nich kontuzjowany Austriak, Jan Hoerl. W trakcie trwania kwalifikacyjnego konkursu zdyskwalifikowano z kolei aż trzech skoczków - Mackenzie Boyd-Clowesa (Kanada), Cene Prevca (Słowenia) i Andrew Urlauba (Stany Zjednoczone). Ostatecznie sklasyfikowano więc tylko 55 skoczków. Prawa do walki w konkursie nie wywalczyło więc ledwie pięciu.Co jest odpowiedzialne za taki stan rzeczy? Częściowo z pewnością fakt, że od kilku lat obserwuje się "zamknięcie" świata skoków dla zawodników spoza najsilniejszych i najbardziej znanych krajów. Nie oglądamy Koreańczyków z południa, coraz rzadziej pojawiają się Kazachowie, a Francuzi, choć byli obecni na niemieckiej części turnieju wyjechali do domów. Mniejsza liczba nacji automatycznie zawęża grono potencjalnych uczestników kwalifikacji i czyni je coraz częściej wyłącznie sztuką dla sztuki. Ta teza niekoniecznie broni się w przypadku Bischofschofen (tu chodziło bowiem też o wyłonienie par KO), lecz każe zastanowić się, czy w przyszłości nie będzie konieczna zmiana systemu.TC Zobacz Interia Sport w nowej odsłonie Sprawdź!