Dariusz Wołowski: Co by pan czuł, gdyby polska kadra została wycofana z konkursu w Oberstdorfie, a wyniki w Ga-Pa i Innsbrucku byłyby takie jak są: czyli po dwóch polskich skoczków na podium, w tym na najwyższym jego stopniu? Adam Małysz: To byłaby afera międzynarodowa, nawet nie chcę sobie wyobrażać swojej wściekłości. Na szczęście FIS i organizatorzy podjęli tuż przed konkursem w Oberstdorfie jedyną słuszną decyzję. Posyłano już skoczków na kwarantannę, ale tylko tych zakażonych. Tymczasem niemiecki sanepid i organizatorzy chcieli wykluczyć ze startu w Turnieju Czterech Skoczni całą naszą drużynę. Ze względu na to, że wynik badania u jednego skoczka wyszedł pozytywny! Dostaliśmy informację 27 grudnia, że u kogoś z naszej kadry wykryto koronawirusa, potem okazało się, że chodzi o Klemensa Murańkę. I nie wiem na jakiej podstawie ktoś wymyślił, że wszyscy mają być objęci kwarantanną, bo jechali do Oberstdorfu jednym samochodem. Tymczasem nasza ekipa jechała siedmioma samochodami. Przecież my nie żyjemy na Księżycu, wiemy, że w czasie pandemii trzeba zachować wyjątkową ostrożność, by nie ściągnąć na siebie kłopotów. Nie bał się pan, że to zamieszanie wpłynie na formę psychiczną skoczków? - Oni od początku byli z tej sprawy wyłączeni. Michal Doleżal przekazał im, że mają się zachowywać tak jakby mieli startować, nawet już po decyzji o wykluczeniu. Zażądaliśmy drugiego badania, wyszło negatywne. Sami Niemcy byli zdziwieni, bo badali próbki kilka razy. Konieczne było trzecie badanie. Rozstrzygające. I też wypadło na naszą korzyść. Wtedy było już po kwalifikacjach, ale ja byłem spokojny, że decyzja w naszej sprawie zostanie cofnięta. Na zebraniu przedstawicieli ekip, które odbyło się oczywiście online, wszyscy poparli moje racje. Byłem naprawdę wzruszony, że rywale stanęli za nami murem. Jakieś niewielkie zastrzeżenia miał dyrektor sportowy ekipy niemieckiej, ale to wszystko. Podobno pomógł nowy dyrektor Pucharu Świata w skokach narciarskich Sandro Pertile? - Sandro ma taki sposób działania, że zanim podejmie decyzję, lubi się skonsultować z innymi. Słucha racji każdej ze stron. Nam pomógł nie dlatego, że nas lubi, ale dlatego, że mieliśmy bardzo mocne argumenty, żeby do TSC nas przywrócono. Zobacz Interia Sport w nowej odsłonie Sprawdź! I wreszcie można się było zająć sportem. - Tak, po to do Oberstdorfu skoczkowie przecież pojechali. Można było zacząć rywalizację. Kamil Stoch, Dawid Kubacki, Piotr Żyła już tyle w skokach przeszli, że i z tym zamieszaniem musieli sobie poradzić. Zweryfikowały to wyniki i pięć miejsc na podium w trzech konkursach TCS. Oddaliśmy reszcie świata tylko cztery miejsca. Jak to się stało, że polscy skoczkowie zdołali przełamać niemoc w TCS, który dekadami uchodził za imprezę zbyt wyczerpującą dla Polaków? - Dogoniliśmy świat. Staliśmy się w skokach małą potęgą. Mówię małą, żeby ktoś mnie nie posądził o pychę. Ale dziś rywalizujemy z największymi nacjami. Także na Turnieju Czterech Skoczni, którego w żadnym razie nie wygrywa się przez przypadek. A jednak lider Pucharu Świata Helvor Egner Granerud powiedział po konkursie w Innsbrucku, że jest zły, bo wiatr ciągle wieje Polakom pod narty. A lider TCS Kamil Stoch wcale nie skacze aż tak dobrze. - Odsłuchaliśmy wypowiedź Graneruda i byliśmy trochę zdziwieni. Z Norwegami mamy wspaniałe relacje, więc uznajemy, że młody skoczek się zdenerwował porażką na Bergisel. I trochę go poniosło. Nie ma żadnej sprawy, nie róbmy afery wokół tego. Nikomu to nie jest potrzebne. Słowa skoczka weryfikuje skocznia. I niech tak zostanie. My podchodzimy do konkursu w Bischofshofen spokojnie, choć z wielkimi nadziejami, że Kamil po raz trzeci, lub Dawid po raz drugi wygrają Turniej Czterech Skoczni. Na którego pan stawia? - Jest mi to całkowicie obojętne. Dawid uwielbia tę skocznię, jest jej rekordzistą. Kamil wygrywał na niej dwa razy. Poza tym ma przewagę 15,2 pkt. Tak doświadczony skoczek będący w formie powinien ją obronić. Moje obawy zaczynają się, gdy myślę o Granerudzie. Nie wolno skreślać rywala, zwłaszcza tak mocnego. Wierzę, że będzie to polski turniej, ale głowy nikt dać nie może. Karl Geiger, Markus Eisenbichler? Niemcy czekają na triumf w TCS 19 lat. Poczekają jeszcze? - Na to wygląda. Geiger i Eisenbichler to świetni skoczkowie, ale ich strata sprawia, że szanse mają mniejsze. W każdym razie nie zależą od siebie, bo choćby skakali znakomicie w ostatnim konkursie to i tak może być za mało na Kamila i Dawida. Faktycznie mają i mieli Niemcy znakomitych skoczków, mistrzów świata, igrzysk, ale nie umiem powiedzieć, dlaczego nie potrafią wygrać TCS. Zostawmy to zmartwienie im. Mija 20 lat od pańskiego triumfu w TCS. Myślał pan o tym, jadąc do Innsbrucku, że to co zaszło w polskich skokach w ostatnich dwóch dekadach brzmi jak jakaś bajka? - Faktycznie jak bajka. Co nie znaczy, że w tej bajce byliśmy statystami. Zrobiliśmy dużo, żeby pomóc szczęściu. Ale nawet w 2001 roku, gdyby mnie ktoś zapytał, czy dożyję chwili, w której Polacy będą rządzili w TCS, powiedziałbym "nie". Nie miał pan obaw w chwili odejścia Stefana Horngachera w marcu 2019 roku? - Obawiałem się, ale wiedziałem, że mamy system, wiemy jak pracować. Że Doleżal to wie i wszyscy w sztabie kadry. Przed tym sezonem stworzyliśmy narodowy program rozwoju skoków. Połączyliśmy kadry A i B w jedną, żeby Kamil, Dawid i Piotrek pociągnęli w górę młodszych, a ci z kolei wywierali presję na najlepszych. I nasz pomysł się sprawdza. Stoch skończy w tym roku 34 lata. Ile można wygrywać? - Jeszcze można, Kamil to udowadnia. Sport się zmienił, wsparcie medycyny, fizjologii, wsparcie technologiczne przesunęło granicę wieku, w której sportowiec może osiągać sukces. W wielu dyscyplinach. Oczywiście, trzeba mieć talent Kamila, jego predyspozycje i pracowitość, żeby trzymać się w czołówce tak długo. Rozmawiał Dariusz Wołowski