Niespełna rok po bardzo nieudanych igrzyskach w Nagano nasze skoki wciąż pogrążone były w marazmie. Zagubionej po świetnym sezonie 1997/98 formy odnaleźć nie mógł błąkający się w ogonie stawki Adam Małysz, a ciężar odpowiedzialności za wyniki na swoich barkach dźwigać próbowali Wojciech Skupień i Robert Mateja. Mimo przebłysków nie mogli jednak wskoczyć do światowej czołówki, co potęgowało frustrację wśród kibiców. Wszystko zmienić mogło się 17 stycznia 1999 roku, podczas niedzielnego konkursu Pucharu Świata na Wielkiej Krokwi. W tamtym sezonie Polakom dotąd kompletnie się nie wiodło - Skupień punkty zdobywał zaledwie czterokrotnie (przy czym najlepszą lokatą było 28. miejsce w Innsbrucku i Engelbergu), zaś Mateja do czołowej "30" nie był w stanie awansować ani razu, w większości przypadków mając duże problemy z tym, by w ogóle zakwalifikować się do zawodów. Przed zawodami w stolicy Tatr powodów do optymizmu więc nie było. Nie dostarczył ich też pierwszy, odbywający się 16 stycznia konkurs. Punkty zdobyło w nim tylko dwóch Polaków - Małysz (był 27.) i Mateja (28.). W niedzielę cudów się więc nie spodziewano, tymczasem, zupełnie nieoczekiwanie polscy fani przeżyli niezwykłą sinusoidę emocji.Już w kwalifikacjach do zawodów błysk formy zasygnalizował Mateja, który zajął drugie miejsce, przegrywając po skoku na 118. metr jedynie z Kazuyoshim Funakim (który, nawiasem mówiąc mimo 45 lat na karku skacze do dziś). Co ciekawe, wysokie 11. miejsce zajął w kwalifikacjach Łukasz Kruczek, a w czołowej "20" zmieścił się jeszcze Adam Małysz (19.). Był to jednak dopiero przedsmak tego, co wydarzyć miało się w pierwszej serii. Mateja skoczył w niej aż 126 metrów (na ówczesnej Wielkiej Krokwi punkt konstrukcyjny usytuowany był na 116. metrze, a rekord wynosił 130) i po swoim skoku prowadził, wyczekując na to, co zrobią faworyci zawodów - Funaki, Janne Ahonen czy zwycięzca sobotnich zawodów - Stefan Horngacher. Każdy z nich lądował jednak wyraźnie bliżej - Japończyk uzyskał 119 metrów, Fin - 116, a Austriak - 121. Próby te dawały im miejsca w czubie stawki (odpowiednio - 2., 3. i 4.), ale... za plecami Polaka, który miał w dodatku bardzo duży, wynoszący 5,1 punktu zapas. Co dziać musiało się w głowie Matei - to wie pewnie tylko on sam. Dwa lata po świetnych, choć jednocześnie pozostawiających poczucie niedosytu mistrzostwach świata w Trondheim (zajął piąte miejsce na mniejszej skoczni, a gdyby w finałowym skoku zaliczył lądowanie z telemarkiem - zdobyłby medal) stanął przed życiową szansą na triumf w Pucharze Świata, w dodatku - przed własną publicznością, która tego dnia dopisała, tłumnie wypełniając trybuny. Nerwowe wyczekiwanie na wieńczący konkurs skok zawodnika z Poronina podsycały dalekie loty kolejnych skoczków. Francuz Nicolas Dessum, który po pierwszej serii był dopiero 23. w finale skoczył aż 118 metrów i zanotował potężny awans w klasyfikacji. Podobnie jak Andreas Wildhoelzl - przed weekendem w Zakopanem piąty skoczek "generalki" PŚ, który w drugim skoku wyrównał osiągnięcie Matei i z 19. pozycji przesunął się do ścisłej czołówki. To właśnie on prowadził przed skokami ostatniej czwórki. Horngacher stanął na wysokości zadania - skoczył 116,5 metra, wyprzedzając rodaka o 1,9 punktu i obejmując prowadzenie. Nie mógł być jednak pewien miejsca na podium, gdyż na pierwszej pozycji szybko zmienił go Ahonen, uzyskując aż 128,5 metra i zyskując aż 25,5 punktu zapasu. Do wyniku tego nie "doskoczył" Funaki - 121,5 metra nie wystarczyło, by pokonać "Maskę". Był drugi. Na szczycie skoczni pozostawał tylko Mateja. By zwyciężyć, potrzebował 128 punktów, co przy notach (uśredniając) 18-punktowych oznaczało konieczność oddania około 123-metrowego skoku. W finale odległość tę przekroczyli tylko Wildhoelzl i Ahonen. Zadanie nie było więc proste. By stanąć na podium wystarczał jednak "zaledwie" 111-metrowy skok. Życiowy sukces był na wyciągnięcie ręki - podczas weekendu Polak wielokrotnie lądował dalej.Niestety, tego, co wydarzyło się w finale nie zapomni chyba do końca życia. Niesprzyjający (około 1,5 m/s) wiatr w plecy i błąd po wyjściu z progu sprawiły, że skoczył zaledwie 99 metrów (krócej w finale skoczył tylko Kazuyoshi Funaki - 97,5) i spadł aż na 16. pozycję. Choć był to jego najlepszy występ w sezonie, o radości nie mogło być mowy. - Muszę się nauczyć wygrywać, to będzie dobrze - mówił zapłakany. Smaku triumfu (a nawet podium) w Pucharze Świata nie zaznał jednak nigdy. Najbliżej był w sezonie 2000/2001, kiedy w konkursie w Sapporo zajął 5. miejsce. Gdyby tamtego dnia zwyciężył, prawdopodobnie nigdy nie doczekałby się szyderstw ze strony kibiców, którzy w kolejnych latach nazywali go "buloklepem" czy "Kapitanem Grawitacją".TC Zobacz Interia Sport w nowej odsłonie! Sprawdź!