Artur Gac, Interia: Jakie są pana refleksje na temat występu "Biało-Czerwonych" na mistrzostwach świata w Oberstdorfie? Robert Mateja: - Absolutnie trzeba zacząć od Piotrka Żyły i jego superwystępu, czyli złotego medalu na skoczni normalnej. Ale też niewiele zabrakło do jego drugiego medalu na dużym obiekcie, a rozstrzygnięcie dla zwykłego kibica było trochę niezrozumiałe (4. miejsce - przyp. AG). Przecież w finale skoczył dużo dalej od Karla Geigera, który był za nim po pierwszej serii, a mimo to Piotrek przegrał. Cóż, teraz mamy realia z przelicznikami w skokach, przyznawanymi za belkę oraz za wiatr, choć moim zdaniem to nie do końca jest takie sprawiedliwe. Gdy ogląda się na żywo zawody, to czasami te przeliczniki, moim zdaniem, są po prostu błędne. Wiele osób ma wrażenie, że otrzymane punkty nierzadko nie rekompensują tego, co zawodnik straci na przykład w pierwszej fazie lotu, po wyjściu z progu. - No tak. Nieraz sam zawodnik to czuje, a przykładem z niedawnego konkursu niech będzie Dawid Kubacki, który sam był mocno zdziwiony przelicznikami, jakie otrzymał. Ewidentnie było widać, że miał mocny wiatr z tyłu, nie miał noszenia w powietrzu, a otrzymał troszkę niesprawiedliwe punkty. To moje osobiste zdanie, ale uważam, że organizatorzy, kierownik zawodów, czy całe jury ma taką oto wymówkę, że co najwyżej można się iść kłócić z komputerem. Mówią: my tego nie liczyliśmy, tylko jest system, który to oblicza. HORNGACHER SKREŚLIŁ POLAKA! "Staram się do tego nie wracać" A zatem, pana zdaniem, biorąc to wszystko pod uwagę i wiedząc, że jest mnóstwo sytuacji, gdy zawodnicy czują się skrzywdzeni przelicznikami w stosunku do tego, co odczuwali w powietrzu, czy w obrębie obowiązującego systemu są rezerwy, które mogą go udoskonalić? A może byłby pan bardziej skłonny wypowiedzieć opinię mało popularną, mianowicie o rozważeniu kroku wstecz i powrocie do tego, co było przed erą przeliczników? - Może zacznijmy od końca, czyli jednak trzeba przyznać, że ciężko by było bez przeliczników przeprowadzić i dokończyć niektóre konkursy. Trwałoby to bardzo długo, a wiadomo, że jest nacisk ze strony telewizji, żeby zawody odbywały się planowo, a nie torpedowały transmisji lub realizacji kolejnego programu. Generalnie myślę, że to była główna przyczyna, z powodu której FIS poszedł w kierunku przeliczników. Aczkolwiek ja, osobiście, nie jestem za tym systemem. Uważam, że w sporcie czasami też trzeba mieć szczęście, w przypadku skoków głównie do warunków. A tutaj tracisz atut, jeśli dostaniesz troszkę wiaterku pod narty i daleko odlecisz. Bo od razu dostaniesz punkty minusowe, a kolejny zawodnik może otrzymać wiele dodanej bonifikaty i w efekcie cię wyprzedzi. Powiedziałbym nawet, że tym systemem w pewien sposób słabszym ekipom odebrano szansę zrobienia pojedynczego, dobrego wyniku, co bywało bodźcem dla wielu takich zawodników, jeśli poszczęściło im się z warunkami. Teraz po prostu widzimy, że słabsze nacje w ogóle rezygnują z występów, wychodząc z założenia, że bez tego pierwiastka szczęścia nie ma dla nich szans, aby przebić się do "30" Pucharu Świata. Dopytam raz jeszcze: czy w obrębie obecnego systemu widzi pan jakieś rezerwy, aby podnieść jego "sprawiedliwość"? - Aż tak się tym nie zajmuję, ale myślę, że musiałoby pojawić się zdecydowanie więcej czujników. Obecnie są montowane bodaj co dwadzieścia metrów, co też nie do końca zbiera wszystkie "informacje". Najlepiej byłoby, gdyby znalazły się pośrodku, czyli tam, gdzie trwa cała faza lotu zawodnika. Bo nieraz zdarzają się takie sytuacje, co widzimy po wstążkach czy balonikach, że z jednej strony skoczni wiatr powiewa z przodu, z drugiej z tyłu, a zawodnik leci pośrodku i do końca nie wiadomo, jakie tam panują warunki. Pytanie, czy w ogóle istniałaby taka techniczna możliwość, aby czujniki znajdowały się równolegle z trajektorią lotu zawodników. - To zapewne byłoby trudne do zrealizowania. A po drugie nie każdy zawodnik leci na tej samej wysokości. Za bardzo nie widzę możliwości, jak dałoby się to zastosować, chociaż technika cały czas idzie do przodu. Poza tym, myślę sobie, że taka nowinka, o ile byłaby możliwa, też pociągałaby za sobą dodatkowe koszty. Weźmy za przykład Puchar Kontynentalny, którego organizatorzy już są stawiani pod ścianą, bo muszą opłacać firmę, która wykonuje te przeliczniki. A to kosztuje bardzo drogo. W związku z tym takie zawody są skracane, gdzie dawniej zaczynały się już w piątek od treningu. A teraz czasami jest tylko jeden skok treningowy, po czym od razu rozpoczynają się zawody. Powtórzę, że dla mnie, osobiście, stary system był lepszy, bo czasami komuś słabszemu się poszczęściło, co było bodźcem dla takiego zawodnika oraz jego sztabu. Wróćmy do naszej kadry i wyników na MŚ. Piotra Żyłę już pan docenił, ale co z pozostałymi zawodnikami? Nie da się ukryć, że w rywalizacji indywidualnej nie zajmowali miejsc, na które sami liczyli. Mam na myśli przede wszystkim Kamila Stocha, który nie ukrywał rozczarowania oraz obrońcę tytułu, Dawida Kubackiego. W przypadku Andrzeja Stękały dołek dyspozycji też przyszedł w najgorszym momencie. - Jak już powiedziałem, poziom zawodników jest teraz tak wysoki, że minimalny błąd, czasem nawet nie tyle niezauważalny gołym okiem, co trudny do wyłapania na wideo, powoduje, że zawodnik skacze krócej, co w tak wyrównanej stawce od razu kosztuje go utratę wielu pozycji i robią się odległe miejsca. Przecież czasami zdarza się tak, co łatwo można sprawdzić, że praktycznie cała trzydziestka Pucharu Świata skacze w granicach pięciu metrów różnicy. Gdyby miał pan wskazać, naturalnie bez żadnych uszczypliwości, największego przegranego w naszej kadrze tych MŚ, to kogo z bólem serca by pan wytypował? - W drużynie wszyscy chłopcy skakali bardzo dobrze, przecież zdobyli medal. Widać było walkę do samego końca. A indywidualnie? - Tak jak pan wspomniał, może Kamil był rozczarowany z wyników, ale już mówiłem, że to były tylko minimalne błędy. Kamila skoki wyglądały bardzo fajnie, ale jednak w drugiej fazie nie odlatywał i brakowało odległości. W efekcie Kamil indywidualnie nie zdobył medalu i nie zajął zadowalającego miejsca. Jednak pamiętamy, że tydzień wcześniej w zawodach Pucharu Świata stanął na podium, by praktycznie z dnia na dzień sytuacja uległa zmianie. Cieszyłem się, że chłopaki to wszystko powetowali sobie w konkursie drużynowym, wracając do Polski z brązem. Myślę, że również cały sztab ma prawo być zadowolony. Gratuluję wszystkim, bo - jak to się mówi u nas w żargonie - "blacha jest blacha". Szczypta niedosytu zapewne też się pojawiła, bo przecież przed ostatnim skokiem Dawida zawodnicy byli na kursie do zdobycia złotego medalu. Mogło się wydawać, że był on na wyciągnięcie ręki, tymczasem trzeba było pogodzić się ze stratą pierwszego miejsca. - Pewnie, że jest niedosyt, ale widać było, że różnice na tych mistrzostwach były minimalne. Poza tym Dawid, gdy już siedział na belce przed ostatnim skokiem, to wiedział, że musi skoczyć dalej od rywali, żeby obronić prowadzenie. A po skoku chyba nawet sam był zdziwiony z punktów, jakie otrzymał, bo było widać, że warunki mu nie pomagały. Myślę też, że Austriacy zaskoczyli wszystkich, bo wyciągnęli nowy materiał na kombinezony, do którego nikt inny nie miał dostępu. W kombinacji norweskiej była podobna sytuacja. Trzeba powiedzieć, że dawało im to parę metrów, powodując, że oddawali lepsze skoki. Istotnie uważa pan, że ta nowinka dawała Austriakom realnie kilka metrów więcej, a nie była to wyłącznie psychologiczna zagrywka? - Na pewno kombinezony dały im handicap, a drugą sprawą jest to, co pan wspomniał, że również na gruncie psychologicznym uzyskali pewną przewagę. Dziś każdy z zespołów, zwłaszcza tych najlepszych, stara się wymyślić coś nowego, co ma zaprocentować na głównej imprezie sezonu. I tutaj ten element zaskoczenia miał miejsce. Z tego, co wiem, ten materiał Austriaków nigdzie indziej nie był dostępny. Na razie nikt nie powie, jak na to wpadli, choć kiedyś na pewno, już po czasie, to wyjdzie. Rozmawiał Artur Gac