ZOBACZ TEŻ: Historyczny konkurs skoków na igrzyskach Sapporo 1972: Fortuna i wielkie emocje [RELACJA RETRO SKOK PO SKOKU] Dariusz Wołowski, Interia: Jest pan bohaterem jednej z największych sensacji w historii igrzysk. Mówi się o panu nawet "zawodnik jednego skoku". Wojciech Fortuna (mistrz olimpijski w skokach w Sapporo w 1972 roku): - Zapewne pan wie, że jednym skokiem niczego się nie wygrywa. Mój skok w drugiej serii w Sapporo był oczywiście gorszy - 87,5 m, ale znacznie skrócono nam wtedy rozbieg. Po lądowaniu Szwajcara Waltera Steinera na 103. metrze, zamknąłem oczy, bo byłem pewien, że moje szanse na medal przepadły. Kiedy je otworzyłem, okazało się, że wygrałem z nim o 0,1 pkt. Niemiec Rainer Schmid stracił do mnie 0,6 pkt. Gdybym więc skoczył 87 m w drugiej serii, zostałbym pewnie bez medalu. Całe podium w tamtym konkursie było jednak sensacyjne, bo na normalnej skoczni wszystkie medale wzięli Japończycy, a ich legendarny lider Yukio Kasaya zapowiadał, że na dużej będzie tak samo. Cesarz Hirohito usiadł na trybunach, żeby oklaskiwać rodaków. 50 lat od złota Fortuny. Medal kupiony w automacie Na jakiej podstawie wierzył pan w swoją szansę? - Pięć dni wcześniej na normalnej skoczni byłem szósty, mając skoki dłuższe niż Norweg Ingolf Mork i Jiri Raszka z Czechosłowacji, którzy dostali wyższe noty. Dwa dni przed konkursem na dużej skoczni, kupiłem sobie w automacie w wiosce olimpijskiej złoty medal i napisałem na nim "mistrz olimpijski Wojciech Fortuna". Biegaczka Władzia Majerczyk podejrzała mnie i powiedziała: "Wojtek, przecież ty nie jesteś żadnym mistrzem". A ja jej na to: "Ale za dwa dni będę". Władzia opowiedziała tę anegdotę mojej żonie dziesięć lat temu. Śmialiśmy się wszyscy. Ja naprawdę byłem w formie w Sapporo w 1972 roku. I cały czas miał pan pod górkę. Trzeba było walczyć o nominację olimpijską nie tylko na Wielkiej Krokwi, ale w gabinetach działaczy. To umacnia legendę Fortuny. - Towarzysz, który rządził wtedy w PZN, nie przepadał za mną. Zaczęło się od tego, że w knajpie spotkał mojego ojca, który pochwalił się, że ma syna skoczka. "Jak się nazywa? - zapytał towarzysz. "Wojtek Fortuna" - powiedział tata. "To on na razie tylko skacze, ale skoczkiem jeszcze nie jest" - usłyszał. Ojciec był krewki. Skoczył gościowi do gardła i przydusił do baru. Miałem przez to przechlapane, choć wygrałem kwalifikację olimpijską. Towarzysz powiedział mi, że nie mam rutyny i w Sapporo się pogubię. Wtedy mój trener Janusz Fortecki powiedział "Jeśli Fortuna nie jedzie, ja też nie". To była wielka odwaga. Trener zaryzykował pracę, swoją przyszłość, dla 19-latka. Tego złotego medalu bez Forteckiego by nie było. To między innymi jemu biłem brawo po lądowaniu na 111. metrze Okurayamy. Skakał pan w japońskim kombinezonie i butach z Krosna. - Zabrałem do Sapporo kryształ. Zawsze je woziłem na handel. Kryształ wymieniłem z japońskim skoczkiem na kombinezon Mizuno i buty. Buty wziął kolega z kadry, bo mi nie pasowały. Kombinezony miały wtedy krótkie rękawy i nie były takimi lotniami jak dziś. Przylegały do ciała. Przed konkursem na dużej skoczni Fortecki wystawił mnie w trzeciej grupie - czyli najmocniejszej. Spytał: "Wojtek dolecisz do setki?". A ja mówię: "trenerze, setka do złota dziś nie wystarczy". Po pana skoku na 111 metrów, sędziowie chcieli przerwać zawody i rozpocząć od nowa ze skróconego rozbiegu. Domagał się tego zwłaszcza sędzia z Czechosłowacji. Stosunkiem głosów 3:2 konkurs kontynuowano. Zdecydował głos sędziego z Japonii, który liczył, że w drugiej serii Kasaya pana przeskoczy. - Przeżyliśmy tego dnia wiele nerwów. Gdybym wcześniej skakał słabo, sędziowie przerwaliby tamten konkurs. Ale uznali, że mój daleki skok nie był przypadkiem. I że długi rozbieg nie zagraża bezpieczeństwu innych skoczków. Na dekorację czekaliście 40 minut. - No bo organizatorzy nie mieli nut polskiego hymnu. Posłali po nie, a my staliśmy i marzliśmy pod skocznią. W końcu zagrali mi Mazurka Dąbrowskiego: wolno, ale pięknie. Potem pojechałem do studia telewizyjnego z Bohdanem Tomaszewskim. W Polsce nie było transmisji w Sapporo. Nie wracaliśmy do domu zaraz po konkursie, czekaliśmy jeszcze na start alpejczyka Andrzeja Bachledy. Kiedy chodziłem po sklepach, wszędzie pokazywali mój skok na 111 metrów. Oglądałem go z 50, albo i 100 razy. Japończycy przegrali konkurs na dużej skoczni, ale fetowali nas wspaniale. Pokochałem Japonię i do dziś kibicuję ich skoczkom. Kasayę spotkałem na mistrzostwach świata w Libercu w 2009 roku. Ja go poznałem, on musiał zerknąć na moją akredytację, zanim mnie uściskał. 50 lat od złota Fortuny. Okradziony przez towarzyszy Wspominał pan, że w 1972 roku działacze okradli pana z nagrody za konkursy na normalnej i dużej skoczni. - Towarzysz zabrał mi 150 dolarów, czyli połowę obiecaną za złoto i 100 dol. ze 150 za szóste miejsce. Powiedział, że potrzebuje pieniędzy. Też potrzebowałem. Ja i dwóch braci mieszkaliśmy z rodzicami. Parcela w Zakopanem kosztowała wtedy 300 dol. Marzyłem, by ją kupić, a potem postawić na niej domek. "Jak ci się nie podoba, to skakać już nie musisz" - usłyszałem. Poskarżyłem się dziennikarzom, ale nie mogli o tym napisać, bo na drugi dzień straciliby pracę. Po powrocie do Polski towarzysz zabrał mnie do siedziby KC PZPR, na spotkanie z najwyższą władzą. Kiedy wchodziliśmy przed oblicze, wyrwał mi medal z ręki i podbiegł do I sekretarza wołając, że zadanie wykonał, przywiózł złoto z Sapporo. Nazwałbym to wszystko po góralsku, ale nie chcę, bo może młodzież będzie czytać. Chce pan powiedzieć, że został zdemotywowany jako skoczek właściwie już w Sapporo? - Miałem 19 lat i dopiero poznawałem obłudę. Po Sapporo zaczęło się wokół mnie kręcić tylu doradców, menedżerów, którzy mówili mi, co powinienem robić, że szybko miałem dość wszystkiego. Coraz częściej ruszałem w miasto. Bywało też i tak, że jeździłem na zawody, by sprzedać kryształy, albo buty z Krosna. Braliśmy po pięć par, dostawaliśmy za nie po 50 dol. za każdą. Celnikom tłumaczyliśmy, że się rozpadają po jednym założeniu, dlatego każdy z nas ma kilka par na zmianę. Sławy po Sapporo pan nie udźwignął. Okazało się, że po najwspanialszym skoku na Okurayamie, trzeba było oddać jeszcze ważniejszy. W życiu. Jedna z pana biografii nosi tytuł "Skok do piekła". - Nie dałem rady. Nigdy tej sławy zresztą nie lubiłem. W Sapporo odniosłem sukces, ale też odarto mnie z motywacji. Wiele lat później moja mama napisała list otwarty, że jej syn całkowicie pogubił się w życiu. Było tego blisko. Wpadłem w takie towarzystwo. Od dwudziestu lat jednak nie piję, od piętnastu nie palę. Wielu z moich kolegów z dawnych czasów już nie żyje. Ja się, na razie, nigdzie nie wybieram. Sukces nie zawsze pomaga. Kiedy po zakończeniu kariery chciałem pojechać do USA, żeby zarobić, nie dali mi paszportu. Uważali, że to wstyd dla Polski, żeby mistrz olimpijski sprzątał, lub malował w Ameryce. Skazano mnie na taksówkę. Kiedy się wreszcie wyrwałem, to jakoś sobie w tym Chicago poradziłem. Miałem firmę malarską, zatrudniałem sześciu malarzy. Dostałem kredyt na dom warty 350 tys. dolarów. Tam się ożeniłem jako kawaler z odzysku z dziewczyną z Suwałk. Ameryka to dziś moja druga ojczyzna. W maju 2003 roku władze Zakopanego zabrały mi dom stwierdzając, że ten pijak nigdy już z USA nie wróci. Wrócił chwilę później. Mieszkam w powiecie suwalskim, pracuję w Szelmencie i na żadne Krupówki bym tego nie zamienił. 50 lat od złota Fortuny. Złoty medal sprzedany w dobre ręce Przyjaźni się pan do dziś z Walterem Steinerem srebrnym medalistą z Sapporo. - Był u mnie parę lat temu. To zapalony wędkarz. Ja, jako taksówkarz, połknąłem bakcyla. Chodziliśmy na ryby razem przez tydzień. Ależ miał wypasiony sprzęt. Przecierałem oczy. Kiedyś pytali Waltera, czy nie ma mi za złe, że zabrałem mu złoto w 1972 roku. Powiedział, że nie, bo nas wszystkich na podium miało wtedy nie być. Złoty medal jest w Muzeum Sportu w Warszawie.- W styczniu 2015 roku amerykański skoczek Nicholas Fairall uległ ciężkiemu urazowi kręgosłupa w Bischofshofen podczas Turnieju Czterech Skoczni. Następnego dnia przeczytałem w prasie, że nie był ubezpieczony i potrzebuje pieniędzy na leczenie. Postanowiłem sprzedać mój medal temu, kto wesprze Amerykanina, ale jednocześnie odda go do muzeum. Kupił go szef firmy 4F. Wszyscy na tym wygraliśmy. Amerykanin, muzeum, a ja dostałem więcej gratulacji niż za złoto wywalczone w Sapporo.Przez pół wieku od pana sukcesu skoki bardzo się zmieniły. - Tak. To co się rzuca w oczy, że na igrzyskach wyskakiwaliśmy z boku Okurayamy. Trzeba było trafić w tory na rozbiegu. Kilku zawodników nie potrafiło i upadali. Kombinezony były inne, styl skakania się zmienił, ale istota skoku pozostała taka sama. Kiedyś jakiś działacz powiedział mi, że skoki są teraz zupełnie inną dyscypliną. "A co, skacze się teraz tyłem?" - zapytałem. No i się zamknął. Rozmawiał Dariusz Wołowski ZOBACZ TEŻ:Kamil Stoch po treningach na dużej skoczni w Pekinie: - Efekt wciąż jest daleki od oczekiwańWojciech Fortuna: - Nie wysyłam Kamila Stocha na emeryturęWiadomo, kogo skreślił Michal Doleżal