W ostatnich dniach czołowi polscy skoczkowie pracowali nad formą pod okiem Michala Doleżala w niemieckim Garmisch-Partenkirchen. Niezapowiedzianą wizytę złożyli im tam przedstawiciele Światowej Agencji Antydopingowej WADA w celu przeprowadzenia testów na obecność niedozwolonych środków w organizmach Orłów skoczków. Na czym polegają takie badania? Na to pytanie odpowiedział w swoim wpisie na Instagramie Kamil Stoch. "Podczas kontroli uroczyście oddaję do pojemnika mocz w obecności 'osoby towarzyszącej', zawsze jest to mężczyzna. Czasem pobiera też krew i nie wiem dlaczego raz to robi, a innym razem nie. Podpisuję protokół kontroli i tyle (...). W systemie online wskazuję lub aktualizuję adres, pod którym można mnie zastać przez wybraną (przeze mnie) godzinę. Każdego dnia, od czternastu lat. A ja cały czas mam problem, żeby o tym pamiętać. Najczęściej ustawiam godziny poranne, zanim rozpoczynają się codzienne obowiązki, plany na 6 rano niemal nigdy się nie zmieniają. Ponadto rano zawsze chce się sikać, a to ważne. Jeśli pęcherz jest pusty trzeba pić wodę i czekać. I czekać... i czekać. Bo materiału do badania musi być odpowiednio dużo" - pisze Stoch. Zawodnicy nie znają dnia, ani godziny, w której przyjdzie im przejść badania, co prowadzi do wielu niespodziewanych sytuacji, zwłaszcza, gdy sportowiec zapomni zaktualizować swoją obecną lokalizację. Co się stanie gdy do tego dojdzie? Wtedy wytypowany do badania zawodnik ma dwie godziny, by stawić się we wskazanym miejscu. W przeciwnym razie otrzymuje żółtą kartkę. Jedno upomnienie na przestrzeni roku nie niesie ze sobą żadnych konsekwencji. Drugie natomiast oznacza dwuletnią dyskwalifikację. Stoch opowiedział w swoim poście o dwóch zaskakujących telefonach od przedstawicieli WADA. Po jednym z nich otrzymał żółtą kartkę.