Jest fenomenem, w skali światowej. W maju Kamil Stoch skończy 34 lata i wciąż utrzymuje się na szczycie. Sam sobie tłumaczy, że długo pracował bez efektu. I dziś tamta praca, wykonana na początku drogi do wielkiej kariery, czyni go długowiecznym. Zmiany w psychice? Z całą pewnością także. Część kibiców pamięta poruszający wywiad podczas mistrzostw świata z Val di Fiemme w 2013 roku, gdy w konkursie na normalnej skoczni zaprzepaścił szanse na medal. Stoch odbija się od buli Wtedy jeszcze nie panował nad emocjami. Mieliśmy przed sobą sportowca załamanego porażką. Ale już pięć dni później po konkursie na dużym obiekcie stawał na podium ze złotym medalem. A po kolejnych dwóch dniach na podium poprowadził drużynę. Pierwszy raz w historii polskich skoków. Kolejny sezon przyniósł mu dwa tytuły mistrza olimpijskiego w Soczi. I miejsce w historii polskiego sportu. To wtedy Adam Małysz powiedział słowa cytowane do znudzenia, że Kamil już nic nie musi. Ale Stoch miał fenomenalną zdolność niegodzenia się tak z porażką jak i sukcesem. Bo nie chodziło tylko o medale, sławę i nagrody, ale przywiązanie i miłość do tego co się robi. Kiedy ktoś zagadnie Stocha o to, co czuje się w powietrzu nad zeskokiem, zwykle podaje narty pytającemu i mówi "musisz sam to przeżyć, słowami tego wyrazić nie sposób". Słowa zawodzą, gdy człowiek próbuje dotrzeć do sedna sprawy. Kamil jest zbyt dojrzały na to, by tracić energię na gadanie. Zobacz Interia Sport w nowej odsłonie Sprawdź! Ostatni wielki, niekontrolowany wybuch emocji Stocha zdarzył się podczas mistrzostw świata w lotach na Kulm w 2016 roku. Dwukrotny mistrz igrzysk przepadł w kwalifikacjach, wyprzedzając ledwie trzech rywali: Francuza Lamy Chappuisa, Rosjanina Maksymoczkina i Fina Klingę. 134,5 m na skoczni do lotów to był powód ogromnej frustracji. Dziennikarze z Polski, którzy byli na tamtych mistrzostwach opowiadają, że wściekły Kamil omal nie rozbił domku dla skoczków. Szalał jak ranne zwierzę. Ale inną niezwykłą cechą Stocha jest umiejętność przyjęcia na klatę własnych porażek. Tamta zima 2016 roku była koszmarem dla całej polskiej kadry. Stoch był 22. w klasyfikacji generalnej Pucharu Świata - jedyny raz w ostatniej dekadzie wypadł poza czołową dziesiątkę. Łukasz Kruczek podał się wtedy do dymisji, w liderze swojej kadry miał jednak lojalnego obrońcę. Stoch z wielką determinacją brał porażkę na siebie. Trenerowi dziękował za wielkie sukcesy, które osiągnęli wcześniej. Człowiek drużyny Padł wtedy pomysł, by Kamila odłączyć od reszty ekipy. Tak jak zrobił Adam Małysz w czasach kryzysu. Stworzył własny team, ze swoim trenerem. Grupa Stocha jednak nie powstała, bo Kamil nie chciał o tym słyszeć. Mówił, że czerpie energię ze wspólnej pracy z kolegami. Z Maciejem Kotem, Stefanem Hulą, Dawidem Kubackim, Piotrem Żyłą. To była dobra decyzja, bo razem osiągnęli w skokach wszystko. Kamil najwięcej, ale nie czuje się ze strony jego kolegów żadnej zazdrości. Jak na grupę profesjonalnych sportowców, którzy skazani są miesiącami i latami na wspólną pracę i rywalizację, trzymają się dobrze. Nie zapomnę poruszającego momentu igrzysk w Pjongczangu podczas konkursu na normalnej skoczni. Po pierwszej serii prowadził Hula przed Stochem. Staliśmy w nocy, w potwornym koreańskim mrozie rozgrzani emocjami drugiej serii, kiedy Ewa, żona Stocha powiedziała: "myślę, że Kamil oddałby złoto Stefanowi". Nie miało to żadnego praktycznego znaczenia. Tak Hula jak Stoch musieli w pojedynkę walczyć o swoje. Obaj wylądowali poza strefą medalową - tamtej nocy lodowaty wiatr decydował o losie olimpijskich tytułów. To był najbardziej dramatyczny konkurs w historii polskich skoków, ale gdy po tych wszystkich sportowych dramatach Stoch stanął przed nami, zobaczyliśmy sportowca, który zachował więcej zimnej krwi i spokoju niż wszyscy dziennikarze z Polski razem wzięci. Na sugestie, że konkurs należało przerwać z powodu ekstremalnie loteryjnych warunków, Stoch odpowiadał: "to nie należy do skoczka". I tak jak w Val di Fiemme, tak w Pjongczangu Kamil wziął złoty rewanż na dużej skoczni. Dołożył medal w drużynie, choć był na siebie wściekły po ostatnim skoku. Mogło być srebro, ale był brąz. Pierwszy w historii olimpijskich zmagań polskiego zespołu.