Koszmarny wypadek Daniela Andre Tandego, przerywane konkursy, nierówna forma Polaków, załamany Kamil Stoch... To była dziwna Planica? - Oczywistym jest, że była to Planica inna niż zwykle. Nie było typowej "planicowej" atmosfery, nie było kibiców, czy tradycyjnego posezonowego party, gdy wszyscy zawodnicy mogą spędzić wspólnie trochę więcej czasu. Było też inaczej pod względem pogody. Nie było warunków takich jak zwykle tutaj, gdy rankiem jest delikatny wiatr pod narty, idealny do skakania dla wszystkich. Patrząc na moją dyspozycję, trochę się męczyłem, było kilka niezłych skoków i parę słabszych. Technicznie nie wyglądało to tak, jak powinno i nie było tak dużo radości z lotów. Pojawiło się sporo głosów krytyki pod adresem jury, które nie pozwoliło skoczkom na bardzo dalekie loty. To słuszna krytyka? - Jury miało trudne zadanie, bo pogoda nie była typowa dla Planicy. Był wiejący z boku albo z przodu skoczni wiatr, który "kręcił". To był twardy orzech do zgryzienia dla członków jury, którzy z jednej strony chcą dalekich lotów, by konkurs był widowiskowy i przyjemny dla skoczków, ale na pierwszym miejscu musi być bezpieczeństwo. Nie sztuką jest pozwolić skakać z wysokich belek i latać na sam dół, bo gdy komuś coś się stanie, zaczyna się problem. Myślę, że tym razem jury zachowało się odpowiednio i zrobiło swoje. Impreza w Planicy tak naprawdę rozpoczęła się od koszmarnego wypadku Tandego. Coś takiego działa na wyobraźnię? - Tande skakał niedługo przede mną, więc nie widziałem jego skoku na monitorze, szykowałem się do swojego. Gdy usłyszałem jęk zawodu innych zawodników, zdążyłem tylko odwrócić głowę i zobaczyłem "chmurkę" śniegu na buli. Wiedziałem, że to nie jest dobry znak. Gdy przeciągała się akcja medyczna, zorientowałem się, że nie jest to zwykły upadek, po którym zawodnik się szybko pozbiera. Taka sytuacja na pewno zaburza kolejnym zawodnikom przygotowania do skoku, ale jedyne, co możemy wtedy zrobić, to utrzymać koncentrację na tym, co jest do zrobienia za chwilę, żeby to się nie powtórzyło w naszym przypadku. A potem, gdy już obejrzycie i zanalizujecie ten koszmarny skok rywala, przychodzi jakaś obawa przed następną serią czy konkursem, to "siedzi" w głowie? - "Siedzi" pod takim względem, że nie jest to przyjemna sytuacja. Każdy z nas współczuł Danielowi i czekał na informacje o jego stanie zdrowia. Każdy szuka informacji, czy z rywalem ze skoczni jest wszystko w porządku. Na moment kolejnego skoku trzeba jednak się od tego odciąć i skoncentrować na swoim zadaniu. W sobotę niemałe poruszenie wywołali Niemcy pod wodzą Stefana Horngachera, gdy wycofali się z konkursu, zanim oficjalnie ogłoszono, że jest on ostatecznie odwołany. Pan wciąż czekał na górze na swój skok... - Ci z Niemców, którzy dopiero mieli skakać, spakowali manatki. Zauważyłem Karla Geigera zjeżdżającego ze skoczni. Słyszałem, że to samo zrobił Markus Eisenbichler. Po chwili otrzymaliśmy informację, że jednak próbujemy kontynuować konkurs. Niemcy mieli już wtedy marne szanse, by wrócić na górę na czas, nawet, gdyby chcieli. W internecie zawrzało, wiele osób pochwaliło odważną decyzję Horngachera. Jaka jest pańska ocena? - Ciężko mi to ocenić. Nie byłem przy progu skoczni, nie widziałem dokładnie, jakie panują warunki. Możliwe, że trener Niemców był przekonany, że konkurs nie ma prawa być kontynuowany. Mogło być też tak, że Horngacher zdecydował, że nie będzie ryzykować zdrowia zawodników, nawet jeśli konkurs będzie trwał. - Trener ma prawo do takiej decyzji, podobnie jak ma prawo nie puścić skoczka mimo zielonego światła, na przykład z powodu nagłej zmiany warunków na niebezpieczne. Jest przepis, który pozwala na rezygnację ze skoku w nadzwyczajnych warunkach, za co skoczek nie zostanie zdyskwalifikowany. Choć na pewno w większości przypadków byłby zdyskwalifikowany. Różne rzeczy mogą się wydarzyć już po zapaleniu się zielonego światła, coś może wpaść do torów najazdowych albo na skoczni może pojawić się jakieś zwierzę. Trener zawsze powinien mieć ostatnie słowo, zwłaszcza gdy chodzi o bezpieczeństwo skoczka. Czasem lepiej się nie dowiedzieć, co by było gdyby... Mogą zdyskwalifikować skoczka, ale jest cały i zdrowy. Wróćmy do niedawnych mistrzostw świata w Oberstdorfie. Rozmawialiśmy tam niemal codziennie i po żadnym z konkursów nie był pan w pełni zadowolony. Jakie są odczucia z perspektywy czasu? - Jest niedosyt, bo stać mnie tam było na medale, zwłaszcza na małej skoczni medal był naprawdę blisko. Jest w tym też trochę prawdy, że miałem więcej pecha niż inni. Z drugiej strony mam świadomość tego, że moje skoki nie były idealne. Nie wszystko grało tak, jak trzeba. Ale moje wyniki pokazują, że cały czas jestem blisko czołówki i jestem w stanie walczyć o najwyższe lokaty. To mnie pociesza. Sezon przecież wcale nie był zły. - Moja dyspozycja w Planicy była trochę słabsza i to rzutowało na mój humor, bo trudno się cieszyć, gdy jedziemy na święto skoków, a okazuje się, że jest "niby dobrze, ale niezbyt dobrze". Patrząc jednak na cały sezon, było wiele dobrego. Trzech Polaków zakończyło Puchar Świata w czołowej dziesiątce, w tym Kamil Stoch na podium, było trochę indywidualnych sukcesów, były podia, medale mistrzostw świata w lotach i mistrzostw świata w narciarstwie klasycznym, mój wygrany konkurs z rekordem skoczni - to były jasne punkty sezonu, z których można czerpać radość i energię, żeby pracować dalej. W ostatnich czterech latach kończył pan Turniej Czterech Skoczni na miejscach: szóstym, czwartym, pierwszym i trzecim. Cały czas ścisła czołówka. Czy to oznacza, że znalazł pan jakiś klucz do tego turnieju? - Gdybym znalazł klucz, do ostatniego skoku biłbym się z Kamilem o zwycięstwo w turnieju (śmiech). To jest pochodna tego, nad czym pracuję od paru lat, poprawiając swoją dyspozycję nie tylko na turnieju, ale w całym sezonie. Wydaje mi się, że nie chodzi tylko o turniej, ale o przygotowanie do całego sezonu i każdego startu.