Skoki narciarskie. Dawid Kubacki dla Interii: Nie byłem w stanie w to uwierzyć
- Nagle mieliśmy przesiedzieć dwa tygodnie w hotelu i to w zamknięciu. A ja w tych dniach miałem zostać tatą - tak o najtrudniejszym momencie ostatnich miesięcy mówi w rozmowie z Interią Dawid Kubacki. Nasz skoczek podsumowuje miniony sezon i choć czasem nie mógł uwierzyć w to, co wyprawiają sędziowie, nie chce słyszeć o skokach bez udziału arbitrów i not za styl.

Koszmarny wypadek Daniela Andre Tandego, przerywane konkursy, nierówna forma Polaków, załamany Kamil Stoch... To była dziwna Planica?
- Oczywistym jest, że była to Planica inna niż zwykle. Nie było typowej "planicowej" atmosfery, nie było kibiców, czy tradycyjnego posezonowego party, gdy wszyscy zawodnicy mogą spędzić wspólnie trochę więcej czasu. Było też inaczej pod względem pogody. Nie było warunków takich jak zwykle tutaj, gdy rankiem jest delikatny wiatr pod narty, idealny do skakania dla wszystkich. Patrząc na moją dyspozycję, trochę się męczyłem, było kilka niezłych skoków i parę słabszych. Technicznie nie wyglądało to tak, jak powinno i nie było tak dużo radości z lotów.
Pojawiło się sporo głosów krytyki pod adresem jury, które nie pozwoliło skoczkom na bardzo dalekie loty. To słuszna krytyka?
- Jury miało trudne zadanie, bo pogoda nie była typowa dla Planicy. Był wiejący z boku albo z przodu skoczni wiatr, który "kręcił". To był twardy orzech do zgryzienia dla członków jury, którzy z jednej strony chcą dalekich lotów, by konkurs był widowiskowy i przyjemny dla skoczków, ale na pierwszym miejscu musi być bezpieczeństwo. Nie sztuką jest pozwolić skakać z wysokich belek i latać na sam dół, bo gdy komuś coś się stanie, zaczyna się problem. Myślę, że tym razem jury zachowało się odpowiednio i zrobiło swoje.
Impreza w Planicy tak naprawdę rozpoczęła się od koszmarnego wypadku Tandego. Coś takiego działa na wyobraźnię?
- Tande skakał niedługo przede mną, więc nie widziałem jego skoku na monitorze, szykowałem się do swojego. Gdy usłyszałem jęk zawodu innych zawodników, zdążyłem tylko odwrócić głowę i zobaczyłem "chmurkę" śniegu na buli. Wiedziałem, że to nie jest dobry znak. Gdy przeciągała się akcja medyczna, zorientowałem się, że nie jest to zwykły upadek, po którym zawodnik się szybko pozbiera. Taka sytuacja na pewno zaburza kolejnym zawodnikom przygotowania do skoku, ale jedyne, co możemy wtedy zrobić, to utrzymać koncentrację na tym, co jest do zrobienia za chwilę, żeby to się nie powtórzyło w naszym przypadku.
A potem, gdy już obejrzycie i zanalizujecie ten koszmarny skok rywala, przychodzi jakaś obawa przed następną serią czy konkursem, to "siedzi" w głowie?
- "Siedzi" pod takim względem, że nie jest to przyjemna sytuacja. Każdy z nas współczuł Danielowi i czekał na informacje o jego stanie zdrowia. Każdy szuka informacji, czy z rywalem ze skoczni jest wszystko w porządku. Na moment kolejnego skoku trzeba jednak się od tego odciąć i skoncentrować na swoim zadaniu.
W sobotę niemałe poruszenie wywołali Niemcy pod wodzą Stefana Horngachera, gdy wycofali się z konkursu, zanim oficjalnie ogłoszono, że jest on ostatecznie odwołany. Pan wciąż czekał na górze na swój skok...
- Ci z Niemców, którzy dopiero mieli skakać, spakowali manatki. Zauważyłem Karla Geigera zjeżdżającego ze skoczni. Słyszałem, że to samo zrobił Markus Eisenbichler. Po chwili otrzymaliśmy informację, że jednak próbujemy kontynuować konkurs. Niemcy mieli już wtedy marne szanse, by wrócić na górę na czas, nawet, gdyby chcieli.
Trener ma prawo do takiej decyzji, podobnie jak ma prawo nie puścić skoczka mimo zielonego światła, na przykład z powodu nagłej zmiany warunków na niebezpieczne. Jest przepis, który pozwala na rezygnację ze skoku w nadzwyczajnych warunkach, za co skoczek nie zostanie zdyskwalifikowany. Choć na pewno w większości przypadków byłby zdyskwalifikowany.
W internecie zawrzało, wiele osób pochwaliło odważną decyzję Horngachera. Jaka jest pańska ocena?
- Ciężko mi to ocenić. Nie byłem przy progu skoczni, nie widziałem dokładnie, jakie panują warunki. Możliwe, że trener Niemców był przekonany, że konkurs nie ma prawa być kontynuowany. Mogło być też tak, że Horngacher zdecydował, że nie będzie ryzykować zdrowia zawodników, nawet jeśli konkurs będzie trwał.
- Trener ma prawo do takiej decyzji, podobnie jak ma prawo nie puścić skoczka mimo zielonego światła, na przykład z powodu nagłej zmiany warunków na niebezpieczne. Jest przepis, który pozwala na rezygnację ze skoku w nadzwyczajnych warunkach, za co skoczek nie zostanie zdyskwalifikowany. Choć na pewno w większości przypadków byłby zdyskwalifikowany. Różne rzeczy mogą się wydarzyć już po zapaleniu się zielonego światła, coś może wpaść do torów najazdowych albo na skoczni może pojawić się jakieś zwierzę. Trener zawsze powinien mieć ostatnie słowo, zwłaszcza gdy chodzi o bezpieczeństwo skoczka. Czasem lepiej się nie dowiedzieć, co by było gdyby... Mogą zdyskwalifikować skoczka, ale jest cały i zdrowy.
Wróćmy do niedawnych mistrzostw świata w Oberstdorfie. Rozmawialiśmy tam niemal codziennie i po żadnym z konkursów nie był pan w pełni zadowolony. Jakie są odczucia z perspektywy czasu?
- Jest niedosyt, bo stać mnie tam było na medale, zwłaszcza na małej skoczni medal był naprawdę blisko. Jest w tym też trochę prawdy, że miałem więcej pecha niż inni. Z drugiej strony mam świadomość tego, że moje skoki nie były idealne. Nie wszystko grało tak, jak trzeba. Ale moje wyniki pokazują, że cały czas jestem blisko czołówki i jestem w stanie walczyć o najwyższe lokaty. To mnie pociesza.
Sezon przecież wcale nie był zły.
- Moja dyspozycja w Planicy była trochę słabsza i to rzutowało na mój humor, bo trudno się cieszyć, gdy jedziemy na święto skoków, a okazuje się, że jest "niby dobrze, ale niezbyt dobrze". Patrząc jednak na cały sezon, było wiele dobrego. Trzech Polaków zakończyło Puchar Świata w czołowej dziesiątce, w tym Kamil Stoch na podium, było trochę indywidualnych sukcesów, były podia, medale mistrzostw świata w lotach i mistrzostw świata w narciarstwie klasycznym, mój wygrany konkurs z rekordem skoczni - to były jasne punkty sezonu, z których można czerpać radość i energię, żeby pracować dalej.
W ostatnich czterech latach kończył pan Turniej Czterech Skoczni na miejscach: szóstym, czwartym, pierwszym i trzecim. Cały czas ścisła czołówka. Czy to oznacza, że znalazł pan jakiś klucz do tego turnieju?
- Gdybym znalazł klucz, do ostatniego skoku biłbym się z Kamilem o zwycięstwo w turnieju (śmiech). To jest pochodna tego, nad czym pracuję od paru lat, poprawiając swoją dyspozycję nie tylko na turnieju, ale w całym sezonie. Wydaje mi się, że nie chodzi tylko o turniej, ale o przygotowanie do całego sezonu i każdego startu.
Ostatni Turniej Czterech Skoczni rozpoczął się od niemałej afery, gdy po teście na koronawirusa Klemensa Murańki cała kadra Polski miała zostać wycofana z zawodów. To był szok?
- To był ciężki czas dla mnie. Nagle mieliśmy przesiedzieć dwa tygodnie w hotelu i to w zamknięciu. A ja w tych dniach miałem zostać tatą. To wszystko na pewno odbiło się na mnie i było to widać w konkursie w Oberstdorfie. Byłem pogodzony z tym, że córkę zobaczę dopiero po turnieju, ale nie z tym, że miałbym siedzieć jeszcze dłużej zamknięty w pokoju, w momencie, gdy zostałem tatą.
- Wiadomość o wyniku Klimka dość mocno nas zaskoczyła. Każdy był wtedy "głupi", co się stało, jak to możliwe. Później zaczęła się walka, aby ten antygenowy test powtórzyć. Na szczęście PCR wykazał, że to nie jest zakażenie i jesteśmy czyści jako grupa. W hotelu oglądaliśmy kwalifikacje do konkursu w Oberstdorfie, a dwie minuty po ich zakończeniu przyszedł wynik powtórzonego testu, który okazał się negatywny.
To był najtrudniejszy moment sezonu?
- Tak. Ze względu na to potencjalne zamknięcie nas na dwa tygodnie i na moje sprawy rodzinne.
Niejednokrotnie w tym sezonie się denerwowałem na to, jakie noty dostawałem ja, a jakie inni skoczkowie, gdy widziałem na przykład ich lądowanie. Często mi się to "rozjeżdżało" i nie byłem w stanie uwierzyć, że tak się da i że tak można. Często śmialiśmy, że mnie sędziowie nie odejmują punktów od 20, tylko od 18 czy 19.
A pana największy sukces w sezonie?
- Medale mistrzostw świata będą stały wysoko, wyżej niż reszta. Ale jeśli chodzi o moje najlepsze skoki, konkurs w Garmisch-Partenkirchen jest numerem jeden tego sezonu. Tam wszystkie moje próby, w tym konkurs z rekordem skoczni (144 metry - red.), to było to, co zawsze chciałbym pokazywać w zawodach. Wtedy emocje po Oberstdorfie już opadły, wiedziałem, że z żoną i córką wszystko w porządku i mogłem skupić się na skokach, co dało taki efekt.
Wiele razy w sezonie na tapetę przywoływani byli sędziowie i ich praca. Słusznie?
- Niejednokrotnie w tym sezonie się denerwowałem na to, jakie noty dostawałem ja, a jakie inni skoczkowie, gdy widziałem na przykład ich lądowanie. Często mi się to "rozjeżdżało" i nie byłem w stanie uwierzyć, że tak się da i że tak można. Często śmialiśmy, że mnie sędziowie nie odejmują punktów od 20, tylko od 18 czy 19.
- Z drugiej strony trzeba by postawić się w roli sędziów, bo nie mają łatwego zadania. Z wieży sędziowskiej muszą ocenić skok tak naprawdę "na bieżąco". To, co my widzimy od przodu, nie pokrywa się z tym, co widzą sędziowie. Sam po raz ostatni stałem na wieży sędziowskiej pewnie dziesięć lat temu, gdy wyrabiałem licencję sędziowską, obserwując zawody dzieci. To nie jest łatwa robota i nie zawsze taka czy inna ocena jest winą sędziego. Trzeba by inaczej to rozwiązać, choćby wprowadzając jakiś system powtórek. Trzeba sędziom pomóc.
Czy możliwa jest rewolucja w skokach i całkowita rezygnacja z not sędziowskich?
- Całkowite usunięcie sędziów i not z tego sportu nie byłoby dobrym ruchem. Wydaje mi się, że nie byłoby z tego wielkiej korzyści. Telemark to jest klasyka skoków narciarskich, to jest coś, co nas charakteryzuje. Ten element na tyle wrósł w skoki narciarskie, że powinien zostać. Bardziej skłaniałbym się ku temu, żeby sędziom dać narzędzie do lepszej oceny skoków.
Zakończył się drugi sezon reprezentacji Polski pod wodzą trenera Michala Doleżala. To właściwy człowiek ma właściwym miejscu?
- Uważam, że tak. Współpraca dobrze się układa, wyniki się bronią, nie tylko moje, ale całej drużyny. Dobrze się dogadujemy. Sprawdził się w swojej roli.
To prawda, że macie trochę większy luz poza skocznią niż za czasów Horngachera?
- Jest trochę inaczej, ale jednak dużo rzeczy, które były aktualne za czasów Horngachera, jest aktualnych nadal. Trener nie musi nam tego przypominać. Każdy z nas ma takie doświadczenie, że wie, co się sprawdzało i pomagało.
Liczył pan, ile testów na koronawirusa przeszedł w całym sezonie?
- Dokładnie nie liczyłem, ale w okolicach mistrzostw świata w Oberstdorfie trener mówił, że miał dotąd około 30 testów. Więc my na koniec sezonu będziemy mieć jeszcze trochę więcej. Tak naprawdę przed każdymi zawodami robiliśmy test w kraju i zwykle także na miejscu. Na mistrzostwach świata test był co drugi dzień. Cieszę się, że wszystkie były negatywne. Nos w końcu trochę odpocznie. Przebrnęliśmy zwycięsko przez tę zimę. Nie było żadnego przypadku zakażenia. Jako grupa byliśmy na tyle rozsądni, żeby między zawodami się nie włóczyć i nie ryzykować zakażeń.
Przed wami sezon olimpijski. Jak do niego podejść?
- Sprawdza się taktyka, że nie przygotowujemy się do jednej imprezy, ale do sezonu jako całości. Nie jestem w stanie wyobrazić sobie, że trenuję do jednego konkursu, a do innych podchodzę byle jak. Startując w każdych zawodach umacnia się pewność, że jest się w stanie rywalizować na tych najważniejszych zawodach. Do każdego konkursu trzeba przygotować się na sto procent.
Pandemia na razie nie pozwala nigdzie wyjechać, co z wakacjami po sezonie?
- Plany są takie, że już zaraz będziemy znów trenować. Mamy tylko kilka dni luźniejszych i wracamy do treningu na sali i siłowni, ale przynajmniej blisko domu. Nie mam parcia na jakieś wyjazdowe wakacje, bo po całym sezonie jeżdżenia chce się trochę posiedzieć w domu z żoną i córeczką. Trenerzy przygotowują na lato okres, w którym będzie można gdzieś wyjechać, o ile sytuacja pandemiczna pozwoli.
Rozmawiał Waldemar Stelmach








