Niedobrze dzieje się w Norweskiej Federacji Narciarskiej. Chaos, który powstał już wkrótce może doprowadzić do tego, że norweska kadra pozostanie bez głównego trenera. Okazuje się, że na tamtejszym podwórku zrobiło się naprawdę gorąco. Federacja chce bowiem zakończyć współpracę z dyrektorem do spraw skoków Clasem Brede Brathenem. Ten pracuje już przy dyscyplinie od 17 lat. Decyzja Federacji nie spodobała się trenerowi kadry. Alexander Stoeckl zagroził zatem odejściem ze stanowiska szkoleniowca. Jak informują media, Brathen za bardzo angażował się w temat kobiecych skoków, które wyraźnie promował. Miał też za dużo wypowiadać się na temat zdrowia Daniela Andre Tande, który w marcu w Planicy doznał licznych urazów ciała po pechowym upadku na skoczni. Dni Stoeckla są policzone? Nie tylko Stoeckl nie jest zadowolony z decyzji Federacji. W obronie Brathena na łamach "Verdens Gang" stanęła matka poszkodowanego po wypadku skoczka. "Kiedy mój syn był w śpiączce farmakologicznej, to chyba cały świat skoków narciarskich chciał wiedzieć, jaki jest jego stan. Brathen przebywał wtedy w szpitalu w Lublanie prawie cały czas i spał po kilka godzin dziennie. Zachował się wręcz jak ojciec. Sama poprosiłam, że jak tylko Daniel zostanie wybudzony, aby natychmiast umieścił informację w mediach społecznościowych" - powiedziała Trude Tande. Brathen miał krytycznie odnosić się do spychania na drugi tor kobiecych skoków w obliczu pandemii koronawirusa. Nie zgadzał się z tym, że zawody mężczyzn udaje się zorganizować, a kobiecych nie. Austriacki trener jako szkoleniowiec Norwegów pracuje od 2011. Zastąpił wówczas Mikę Kojonkoskiego. Jego kontrakt z Federacją wygasa po następnym sezonie. W NRK przyznał, że nie rozumie takiego postępowania, ponieważ to właśnie Brathenowi zawdzięcza się obecny stan norweskich skoków. "Jeżeli NSF nie zmieni zdania, to także moja przyszłość stoi pod wielkim znakiem zapytania" - czytamy na łamach "Verdens Gang" słowa Stoeckla. AB