Interia: Spodziewał się pan tak dobrego początku sezonu zimowego po dobrym lecie, czy może więcej było obaw, że będzie jak w ostatnich latach? Maciej Kot: - Obaw raczej nie było, bo one nigdy nie pomagają w sporcie i mogą tylko spowodować zwątpienie. Zawsze trzeba być dobrej myśli i tak było w moim przypadku. Wierzyłem, że po dobrym lecie może przyjść dobra zima. Dlatego nie zmienialiśmy nic w naszych przygotowaniach i to był dobry krok. Z trenerem Horngacherem realizowaliśmy i realizujemy założony plan, bo to dopiero początek sezonu. Nie denerwowało pana to fatum piątych miejsc, których aż do ostatniej niedzieli nie udało się przeskoczyć w zawodach indywidualnych PŚ? - Nie. Dla mnie piąte miejsce było dobrym miejscem, z którego było już bardzo blisko do tego, żeby stanąć na podium. Dużo łatwiej się czeka na sukces na piątym miejscu, niż gdzieś koło dwudziestego. Wiedziałem, że muszę robić swoje, a w końcu nadejdzie taki dzień, gdy będę wyżej. Zazdrościł pan Kamilowi Stochowi, że w Lillehammer okazał się minimalnie lepszy? - Szczerze mówiąc nie. Kamilowi ta wygrana się należała, bo od początku sezonu skacze bardzo dobrze. Walka była do końca, okazał się lepszy. Zdobył więcej punktów, więc wygrał. Nie ma mowy o zazdrości. Mam nadzieję, że przyjdą takie chwile, że znów obaj staniemy na podium i może zamienimy się miejscami. Co zrobił z polskimi skoczkami Stefan Horngacher? - Wprowadził nową filozofię do naszych skoków narciarskich. Pierwsza, bardzo ważna rzecz, to zmiana techniki skakania. To nie było łatwe, bo trudno pozbyć się nawyków ruchowych. Ale udało się, technika skakania się zmieniła i cały czas się zmienia, bo to nie jest jeszcze ukończone. Druga sprawa to zmiana podejścia, psychiki, mentalności. Świadczą o tym choćby te reakcje trenera po wynikach, kiedy zachowuje spokój, my też, i przyjmujemy to jako coś normalnego. To efekt ciężkiej, dobrej pracy. To ma sens. Do tego dochodzi dobra organizacja całej grupy, zatrudnienie odpowiednich ludzi do swoich ról. Umiejętne planowanie wyjazdów, treningów powoduje, że to wszystko ma ręce i nogi. - Bardzo ważna jest atmosfera. Odkąd przyszedł trener Horngacher, jest ona bardzo dobra. Bo też jest on taką osobą, z jednej strony bardzo wymagającą, konkretną, ale sympatyczną, którą da się lubić. Mówi się, że Horngacher to spec od sprzętu. Czy w tym względzie wyprzedzacie już konkurencję, czy są jeszcze lepsi od was? - Myślę, że gonimy. Nie powiedziałbym, że mamy najlepszy sprzęt ze wszystkich, ale jest porównywalny, o czym świadczą wyniki. Chcemy cały czas to rozwijać, nie stać w miejscu. Trzeba myśleć, kombinować, żeby być przygotowanym na najważniejsze zawody. Po sukcesie tonuje pan euforię, trener też. A poza kamerami też tak spokojnie pan podchodzi do udanych startów? - Staram się realizować filozofię trenera, która jest podobna do mojej. Wykonywanie swojej pracy na sto procent powinno przynosić dobre rezultaty, a one powinny być dla nas normą. Poza tym trzeba pamiętać, że jest jeszcze sporo do zrobienia w tym sezonie. A na radość, świętowanie, mam nadzieję, przyjdzie czas po sezonie, kiedy będzie można usiąść i powiedzieć: OK, zrobiliśmy to, co chcieliśmy zrobić i teraz możemy być z tego zadowoleni. Za nami dopiero jedna piąta sezonu, a nawet mniej, a najważniejsze zawody przed nami. Czy czuje się pan liderem albo współliderem reprezentacji Polski? - W reprezentacji nie ma co mówić o liderze, czy liderach. Dla nas bardzo liczy się drużyna. Często kreowanie jednego lidera nie służy całej drużynie. Nie lubię takich określeń, bo chcemy być mocni jako drużyna, a aktualne wyniki też niekoniecznie o tym świadczą, czy ktoś jest liderem, czy nie. O tym powinny decydować też staż, doświadczenie, osobowość. Liderem się nie czuję, ale czuję się mocną częścią tej drużyny. U trenera Horngachera fajne jest to, że każdy ma równe szanse, wszyscy są traktowani jednakowo. Trenujemy tak samo i czujemy się traktowani na równi. Polscy skoczkowie znów stawiani są w roli faworytów zawodów. Czy odczuwa pan z tego powodu jakąś presję, tremę? - Oczywiście, że nie, bo tak było od początku sezonu i poradziliśmy sobie z tym. Z biegiem czasu powinniśmy się do tego przyzwyczajać, bo każdy kolejny konkurs to nowe doświadczenie. Zaczynamy mocniej wchodzić w sezon i powinno być łatwiej. Najtrudniejsze i najważniejsze zawody, czyli Turniej Czterech Skoczni i mistrzostwa świata są przed nami, ale do tego momentu myślę, że będziemy lepiej przygotowani. Czy zaskoczyło pana coś w nowym sezonie PŚ, na przykład odwrócenie ról u braci Prevców? Wydawało się przez chwilę, że Domen Prevc jest nie do pokonania. - Nikt nie jest robotem, każdy popełnia błędy i jest do pokonania. O ile nie zaskoczyła mnie dobra forma Domena, to zaskoczyła mnie słabsza forma Petera. Myślałem, że będzie się rozpędzał, tymczasem z zawodów na zawody jest z nim gorzej. Zaskoczyło mnie też to, że od początku sezonu poziom jest bardzo wysoki i wyrównany. Nie ma jednego dominatora. Domen raz wygrywa, raz spada poza szóstkę. Już pierwszy konkurs sezonu w Kuusamo był dla wszystkich wielkim szokiem, bo trzeba było skoczyć ponad 130 m, żeby w ogóle dostać się do drugiej serii. Po udanym początku sezonu kibice ruszyli po bilety na styczniowe konkursy PŚ w Zakopanem i Wiśle. - Słyszałem tę informację i bardzo mnie to cieszy. Zakopane to jedna z głównych imprez co roku, nie tylko dla nas, ale i dla zawodników zagranicznych. Powtarzają oni, że PŚ w Zakopanem jest dla nich obowiązkowym przystankiem. Mam nadzieję, że trybuny wypełnią się do ostatniego miejsca, jak zwykle będzie wspaniała atmosfera, a wyniki pójdą za tym i sprawimy kibicom dużo radości. Cztery konkursy w Polsce, po raz pierwszy, to też chyba szansa dla was? - Trzy konkursy indywidualne i jeden drużynowy. Skacząc u siebie zawsze jest szansa na jeszcze lepsze miejsce i trzeba to wykorzystać. Rozmawiał: Waldemar Stelmach