Można zżymać się na loteryjne warunki, w jakich odbywał się sobotni konkurs drużynowy na obiekcie Holmenkollbakken, raz po raz przerywanej z uwagi na mocno wiejący wiatr. Upadki Mariusa Lindvika i Stephana Leyhe także nie były dziełem przypadku. Jednak, nawet w takich okolicznościach, reprezentacja Polski po trzech skokach kolejno Piotra Żyły, Jakuba Wolnego i Dawida Kubackiego była na prowadzeniu z przewagą 15 punktów nad Austrią, Norwegią i Japonią. Gdy wszyscy spodziewali się, że wicelider Pucharu Świata postawi stempel na wygranej, zwłaszcza że chwilę wcześniej kapitalny lot na 144 m zaprezentował Norweg Robert Johansson (stary poprawił o trzy metry), Stoch wylądował zaledwie na 112 m. W jednej chwili kolejność wywróciła się do góry nogami i "Biało-Czerwoni" z pierwszego miejsca wypadli poza podium, powtarzając lokatę z niedawnych mistrzostw świata. Lider naszej kadry w rozmowie z branżowym portalem skijumping.pl nie uciekał się do tanich usprawiedliwień. Wiadomo, najłatwiej byłoby zrzucić winę na wiatr, ale Stoch zaprezentował postawę ponad to. - Miałem wpływ tylko na to, jak skoczę, a nie skoczyłem dobrze. Jestem po prostu zły na samego siebie, bo kolejny raz w konkursie drużynowym psuję skok. Popełniłem błąd na progu, a później w konsekwencji to był zły lot - surowo ocenił Stoch. Nasz zawodnik nie chciał recenzować przebiegu jednoseryjnego konkursu w Oslo. - Ocena tego wszystkiego nie leży po mojej stronie. Ja jestem tu prostym wykonawcą skoków - stwierdził, a zapytany o to, czy wielka strata do Johanssona (11. miejsce, strata 53,2 pkt) nie podcięła mu skrzydeł na starcie Raw Air, odparł: - Gdybym nie wierzył, tobym się spakował i pojechał do domu. A tak zostaję i walczę dalej - zapowiedział trzykrotny mistrz igrzysk olimpijskich. AG