Tomasz Brożek: Dobry, bardzo dobry czy wyśmienity - jaki był ten pierwszy sezon Thomasa Thurnbichlera w roli trenera polskich skoczków narciarskich? Rafał Kot - członek zarządu w Polskim Związku Narciarskim: - Thomas Thurnbichler rozpoczął pracę w trudnym momencie i sam długo zastanawiał się, czy ją podjąć. W ubiegłym roku w Planicy nasi czołowi zawodnicy... może nie tyle wszczęli bunt, co otwarcie opowiadali się za tym, że nie chcą zmiany trenera. Kluczową rolę odegrali tu jednak Adam Małysz, Alexander Pointner oraz Wojciech Gumny, którzy przekonali trenera Thurnbichlera do podjęcia tego wyzwania. Później skonstruował on sobie sztab szkoleniowy, do którego bardzo mądrze dokooptował sobie już doświadczonego Marca Noelke oraz Mathiasa Hafele. To sprawdzony i zaprawiony w bojach duet. Dodajmy, że Thomas Thurnbichler jest absolwentem słynnego szwajcarskiego uniwersytetu sportów zimowych. To najbardziej licząca się uczelnia w Europie, jedna z najlepszych na świecie. Trudno o lepsze przygotowanie do zawodu. Najpierw pobrał stosowne lekcje, by potem udzielać ich innym. - Dokładnie. Trener Thurnbichler zaczynał swoją pracę nie jak nasi asystenci i trenerzy, którzy ledwo przestają skakać na nartach i od razu są mianowani na szkoleniowców lub ich pomocników. Wcześniej w ogóle nie pracują z dziećmi i młodzieżą, często nie mają wykształcenia w tym kierunku. Poprzedni zarząd w tym się lubował. Zawodnik ściągał narty, mówił, że już nie będzie skakał i oczywiście robiło się z niego trenera. Teraz zbieramy tego plony. Dlatego jako nowy zarząd Polskiego Związku Narciarskiego chcemy zmienić to podejście i wprowadzić kryteria, jakie trzeba spełnić, by pracować z kadrami. Dotychczasowe podejście było to naprawdę karygodne i nie znajdowało się pod jakąkolwiek kontrolą. Mamy tego efekty. Wróćmy do Thomasa Thurnbichlera. Co poczytuje pan jako jego największy dotychczasowy sukces? - Pierwszym i największym jego sukcesem - stawiałbym go na równi, a może i wyżej niż osiągnięcia sportowe - było to, że potrafił sobie zjednać zawodników. Także tych starszych, którzy tak strasznie podnosili przed rokiem głos przed rokiem w Planicy. No właśnie. Nasza "starszyzna" za wszelką cenę chciała uniknąć wówczas rozstania z trenerem Michalem Dolezalem. Pojawiła się wówczas między innymi ta pamiętna deklaracja Kamila Stocha, który oznajmił wprost, że jest w stanie opłacić czeskiego szkoleniowca z własnej kieszeni, byleby tylko móc dalej z nim współpracować. - Tak, ale nie miało to sensu. Poprzedni nie miał odpowiednich kompetencji, by ciągle rozwijać naszą kadrę, prowadząc ją na szczyt. To wszystko działało na zasadzie "kuli śnieżnej", powstałej dzięki pracy z trenerem Stefanem Horngacherem. Gdy ja usłyszałem, że Michal Doleżal ma objąć kadrę, to byłem jednym z pierwszych, którzy to zapowiadali. Powiedziałem, że przez pierwszy rok nasi skoczkowie będą jeszcze dobrze się spisywać dzięki "sile rozpędu", a później niestety to musi tąpnąć. I tąpnęło. Poprzedni sezon był beznadziejny. Członkowie naszego sztabu poruszali się jak dzieci we mgle. Świat poszedł naprzód, a oni zostali. Każdy trener wie, że z roku na rok trzeba tchnąć coś w drużynę. A tu było wiadomo, że sztab nie jest w stanie nic zrobić. Do tego doszły niesnaski między zawodnikami, działaczami, różnego rodzaju podchody... Po prostu trzeba było ten wrzód przeciąć. I to się udało. Nie da się ukryć, że przyjście Thomasa Thurnbichlera wprowadziło mnóstwo świeżego powietrza do naszej kadry. To tak, jakby ktoś nie tyle uchylił okno, co otworzył na oścież drzwi balkonowe. A samo zawodnicy szybko to kupili. - Trener Thurnbichler szybko przekonał do siebie wszystkich zawodników - i tych starszych, i tych młodszych. Pokazał, jakie ma metody, a te przypadły im do gustu. Skoczkowie zobaczyli, jak może wyglądać trening, praca w terenie, na siłowni, na sali gimnastycznej... To była całkiem inna metodyka pracy. Metodyka przynosząca efekty. To było coś nowego. Nie było już nudzenia się. Zawodnicy chłonęli to i wszyscy byli z tego zadowoleni. Na tym właśnie fundamencie trener Thurnbichler zaczął wszystko budować i poszły za tym pierwsze sukcesy. To był najlepszy w karierze sezon Dawida Kubackiego, najlepszy w życiu sezon Piotra Żyły. Na mistrzostwach świata zdobyliśmy dwa medale indywidualne. To wszystko bardzo dobre wyniki. A żeby nie było tak kolorowo... Może kilka słów o mankamentach? - Można narzekać na to, że nie stanęliśmy w Planicy na podium w drużynie. A wydawało się, że jesteśmy bardzo mocni i ten medal - chociaż brązowy - uda się wywalczyć. Sam trener także na pewno na to liczył. Kolejna sprawa to fakt, że Kamil Stoch ostatecznie nie stanął na podium w zawodach Pucharu Świata, ale on borykał się przez długi okres czasu ze swoją niemocą. Zostało to już jednak naprawione i skierowane w dobrym kierunku. Kamil kręcił się cały czas blisko czołowej dziesiątki, bywał na czwartym miejscu, tuż za podium. Sam mówił, że widzi postęp w swoim powrocie do dobrego skakania, a zawody w Planicy tylko to potwierdziły. Czy więc w przyszłym sezonie Kamil Stoch będzie w stanie w końcu wywalczyć upragnione podium w zawodach Pucharu Świata? - Myślę, że z tym sztabem szkoleniowym jest na jak najlepszej drodze, żeby to osiągnąć i stanie jeszcze na podium. Jestem o tym przekonany. Co do "niedociągnięć" sztabu Thomasa Thurnbichlera, sam trener powiedział portalowi Skijumping.pl. że - co zrozumiałe - dopiero uczył się zarządzania sezonem i tu można by zmienić pewne rzeczy. Potrafiłby pan wskazać dokładnie pewne aspekty lub mankamenty, które w przypadku drobnej korekty pozwoliłby osiągnąć jeszcze lepsze wyniki? - Trener na pewno to wszystko obserwował. To jego pierwszy sezon pracy z naszą kadrą. Teraz będzie chciał wyciągnąć z tego wnioski. Na pewno podzieli się nimi z zarządem Polskiego Związku Narciarskiego, zaproponuje coś, a my możemy to tylko "klepnąć" i przytaknąć. A jakie to będą innowacje? Tego dopiero się na spokojnie dowiemy. Będzie na to czas po zakończeniu sezonu. No dobrze, wspomnieliśmy o naszych "weteranach", a co z zawodnikami z drugiego szeregu? Mam tu na myśli przede wszystkim Pawła Wąska oraz Aleksandra Zniszczoła. - Trener umiejętnie wprowadził Pawła Wąska, chociaż ja mam pretensje do niego pretensje, bo uważam, że w połowie sezonu spoczął na laurach. Tak, jakby mu wystarczyły te miejsca w trzeciej dziesiątce, czasami w końcówce drugiej. Nawet w jego wypowiedziach na koniec sezonu dało się wyczuć, że jego podejście nie było zbyt ambitne i to mu wystarczało. Zobaczymy, jak się potoczy następny sezon. Tu chyba także należy postawić duży plus przy nazwisku trenera Thurnbichlera za to, że pomógł Pawłowi Wąskowi przełamać strach przed Letalnicą i wraz z psychologiem naszej kadry Danielem Krokoszem namówił do tego, by zmierzył się ze słynnym "mamutem". - No tak, przełamał się i co dalej... zobaczymy. Ja twierdzę, że z Pawła Wąska nigdy lotnika nie będzie, ale cieszę się, że pokonał wewnętrzną barierę i oddał kilka skoków. Były one - umówmy się - takie sobie, ale trener Thomas Thurnbichler stwierdził, że to inwestycja w przyszłość i oby to się spełniło. To jedna Aleksander Zniszczoł był bez wątpienia największym wygranym końcówki sezonu i zmagań w Planicy. Wcześniej przez lata był pomijany przez Michala Doleżala i spółkę i mimo dobrych wyników w Pucharze Kontynentalnym nie dostawał szans. Teraz wdarł się przebojem do reprezentacji i udowodnił, ile jest wart. To był największy wygrany finiszu Pucharu Świata. W Planicy oddawał świetne skoki. Trzy razy pobijał swój rekord życiowy, a ostatecznie dobił do granicy 235,5 m. Zestawmy jego wypowiedzi ze słowami Pawła Wąska. Dla niego ten sezon mógłby trwać dalej. To było podejście energiczne, pełne optymizmu i wiary w to, co zaczął robić. "Sezonie trwaj" - jak to mówił Olek. Skoro o słowach Aleksandra Zniszczoła mowa. W Planicy powiedział on przed kamerą Eurosportu, że w końcu zaczął skakać dla siebie, a innych ma "w czterech literach". Kto powinien po tych słowach czuć się ukłuty "szpilką"? - To są już jego sprawy i nie będę ich roztrząsał. Wiem, o kogo chodzi, ale nie chcę wywoływać niepotrzebnie negatywnych emocji. A jak pan może ocenić sezon w wykonaniu pozostałych polskich skoczków? - Kilku zawodników może odczuwać po tym sezonie uczucie niespełnienia. Chodzi mi o zawodników - można powiedzieć - starszych i doświadczonych. Tu wymieniłbym: Andrzeja Stękałę, Macieja Kota, Jakuba Wolnego, Klemensa Murańkę i Tomasza Pilcha. Nie mieli oni żadnych spektakularnych wyników. Natomiast to skoczkowie o tak dużym potencjale i możliwościach, że absolutnie trzeba dalej w nich inwestować, by mogli wrócić na właściwe tory. To zawodnicy, którzy naprawdę mieli już wspaniałe wyniki na topowym sezonie i trzeba na nich postawić. Jest też kolejna grupa - to ci najmłodsi. Wśród nich duże postępy zrobił Jan Habdas, który zdobył brązowy medal na mistrzostwach świata juniorów. To młody zawodnik, który pokazuje się z coraz lepszej strony. I jeśli nie będziemy - jak niektórzy z działaczy uwielbiają - okrzykiwać go "brylantem", "drugim Małyszem", czy wręcz "hybrydą Małysza i Stocha do kwadratu", z tej mąki może być chleb. W takim sposób można zniszczyć zawodnika. Tu potrzeba pokory, czasu i spokojnej pracy. Nie można wkładać im na ramiona plecaka z ołowianym ciężarem pod tytułem "ty jesteś mega talentem". Casus Klemensa Murańki? - Tak, tak właśnie było z Klimkiem, swego czasu z Tomkiem Pilchem albo z Tymoteuszem Cienciałą. A ja się pytam, gdzie jest dzisiaj Cienciała? Od razu zrobili z niego przyszłego mistrza świata, a to są zawsze ci sami ludzie. Sami niszczymy te talenty takim durnym gadaniem. Oczywiście, to utalentowani zawodnicy, ale pozostaje kwestia tego, jak się ich ukształtuje, by poprowadzić na szczyt. Potem często mieszają się w to rodzice, którzy czują pieniądze od sponsorów itd. No i tak się niszczy zawodnika. Biorąc pod uwagę to wszystko, jak z perspektywy Polskiego Związku Narciarskiego patrzy pan w przyszłość. Z optymizmem? A może trzeba się bać o losy polskich skoków narciarskich? - Na prawdziwe, okazały efekty pracy naszych skoczków pod wodzą trenera Thomasa Thurnbichlera będziemy musieli czekać przynajmniej dwa lata. On ma za sobą dopiero rok pracy. Dajmy mu działać, a pojawią się owoce jego starań. Tu należy zaznaczyć, że w Polskim Związku Narciarskim myśleliśmy, iż współpraca między grupą Thurnbichlera i zapleczem będzie bardziej zacieśniona. Z różnych powodów nie doszło do tego w takim stopniu, w jakim byśmy chcieli. Te początki były fajne, ale na tym koniec. Miałem okazję rozmawiać w trakcie sezonu z trenerem Maciejem Maciusiakiem. Powiedział wówczas, że nie ma problemów i jest w kontakcie z trenerem Thurnbichlerem. Natomiast po sezonie w Planicy sam Austriak przyznał, że nie było tej współpracy i wypracowania systemu, co mu ciążyło i nie działo się to z jego winy. Nie mi to oceniać, zrobi to dopiero w najbliższym czasie zarząd i postaramy się, by od przyszłego sezonu zacieśnić tę współpracę. Zacieśniona ma być także kooperacja ze Szkołami Mistrzostwa Sportowego? - Tak, chcemy to urządzić na wzór modelu austriackiego. To pewien system, który trzeba powoli wdrażać. To nie może być rewolucja. Chcemy, by bazowe szkolenia dzieci i młodzieży odbywały się za pośrednictwem Szkół Mistrzostwa Sportowego, ale i klubów i by działało to jak sprawny system. By potem zawodnik, który dostanie się na zaplecze kadry, wiedział "z czym się to je". Tam przejmie go sztab szkoleniowy i wszystko będzie podobne. To ma być ciągła linia szkolenia, która będzie prowadziła aż na szczyt - do kadry A i występów w Pucharze Świata. U nas do tej pory wyglądało to tak, że gdy jakiś zawodnik dobrze spisywał się w Pucharze Kontynentalnym i dostał powołanie na zawody Pucharu Świata, tam generalnie nie był w stanie nic zrobić. A weźmy zawodników z Austrii, choćby Daniela Tschofeniga. Został mistrzem świata juniorów, błyskawicznie dostał powołanie do pierwszej kadry i był czołowym zawodnikiem w Pucharze Świata. Ale w Austrii wszystko idzie w ramach jednego systemu. On nie musiał nic zmieniać, przechodząc z jednej kadry do drugiej. Było to bardzo naturalne. Natomiast u nas zawodnicy często mówią, że "to kosmos", gdy zmieniają grupy szkoleniowe. To musi być ciągłość szkolenia, jedna myśl i jeden system. Za nami koniec sezonu spuentowany pięknym gestem, który pokazuje, że popularny w mediach społecznościowych hasztag #skijumpingfamily, to nie tylko puste słowa. Zakręciła się łezka w oku, gdy widział pan Anze Laniska "wnoszącego" na podium Dawida Kubackiego? - Tak, było to bardzo wzruszające i spontaniczne. Mało jest dyscyplin sportowych na świecie, w których zawodnicy są aż tak zżyci. W czasie zawodów walczą na skoczni o każdy metr, ale gdy przychodzi tak trudna sytuacja, są jedną wielką rodziną. Łzy Anze Laniska, jego wyjście na podium z podobizną Dawida Kubackiego, rozciągnięty baner czy słowa Sando Pertile podczas komunikacji z Borkiem Sedlakiem... to coś niesamowitego. No właśnie, na czym polega ten fenomen skoków narciarskich. Co aż tak łączy poszczególnych zawodników? Zastanawiam się czasami, czy to nie fakt, że na dobrą każdy z nich podczas swojego kolejnego skoku podejmuje pewne ryzyko Czy ten czynnik może być kluczowy? - Na pewno jest to sport bardzo niebezpieczny. Wiemy, jak fatalnie może zakończyć się każdy upadek. To może mieć wpływ. Ale zaznaczmy też, że od listopada do końca marca zawodnicy po prostu przebywają ze sobą więcej niż ze swoją rodziną. Sam przez wiele lat byłem w kadrze i wiem, jak "długo" przebywałem w domu w trakcie sezonu. Dlatego też skoczkowie są tak zżyci i tworzą wielką rodzinę skoków narciarskich. Pomówmy na moment o jej głowie - Halvorze Egnerze Granerudzie, który - wyłączając przed nawias mistrzostwa świata lub generalnie to, co działo się na skoczniach w Planicy, był absolutnym dominatorem. Można już teraz powiedzieć o nim, że jest jednym z najlepszych w historii? - Norweg na pewno już zapisał się w historii skoków narciarskich, wszak dwukrotnie zdobył Kryształową Kulę. Natomiast żeby wkroczyć do panteonu największych gwiazd, trochę mu jeszcze brakuje. Powinien zanotować jeszcze jeden topowy sezon, by zapisać się wielkimi literami w kronikach. Już w nich jest, ale jeszcze nie na pierwszych stronach. Jak oceniasz pracę Thomasa Thurnbichlera? - Dołącz do dyskusji na FB