Artur Gac, Interia: Wiadomość o śmierci Mateusza Rutkowskiego spadła na pana jak grom z jasnego nieba? Józef Jarząbek, pierwszy trener śp. skoczka: - Akurat w niedzielę mieliśmy zawody w Zakopanem, najpierw skoki, a później biegi do kombinacji. Byłem w szoku. Na skoczni był też jego syn. Poproszono, żeby ktoś go zawiózł, bo dostaliśmy informację, że Mateusz doznał chyba zatoru. Na miejscu była reanimacja, ale niestety nie udało się go uratować. Wiem, że Mateusz pracował przy wykończeniówkach, a w wolnych chwilach, gdy był większy mróz, przychodził na skocznię i trochę zajmował się dziećmi. Żebym czegoś nie skwasił, w czwartek albo w piątek jeszcze był na skoczni u swojego brata Łukasza, który ma komercyjny klub. - Często gadaliśmy, przecież znałem chłopaka od dziecka. Można powiedzieć, że przyjaźniliśmy się, z jego rodzicami też jestem blisko. Kiedyś pracowałem w szkole, która znajdowała się zaraz przy domu rodzinnym Mateusza, tam gdzie zmarł. Nie żyje były polski skoczek, mistrz świata juniorów - Mateusz Rutkowski. Był nazywany "Następcą Małysza" A zwierzał się panu, że ma jakieś problemy ze zdrowiem? - Nic nie wiedziałem. Nie ważył już 60 kg, tylko może koło 80 kg, zrobił się trochę tęższy, ale żeby coś mu dolegało... Nic nie mówił. Normalnie wyglądał, zwyczajnie się poruszał i zachowywał bez zmian. Jeśli skrzep oderwał się od żyły i zatkał serce, to mało który młody człowiek - z tego co wiem z rozmów z lekarzami - jest w stanie to przeżyć. Podobno starsza osoba ma większą szansę się uratować. Wspomniał pan o synu Mateusza. - Tak, pojawia się bardzo często na skoczni, trochę pracował przy Centralnym Ośrodku Sportu. Jego syn to już duży chłopak. - Z 2006 roku, czyli w tym roku będzie miał 18 lat. A kiedyś sam skakał, ale nie szło mu, więc postanowił, że będzie się uczył i przygotowywał do matury, bo rok wcześniej poszedł do szkoły. Jakie wspomnienia przede wszystkim ma pan w pamięci na myśl o swoim wychowanku? Wspólnych chwil mieliście mnóstwo. - Gdy zaczął już fajnie skakać, a później sięgnął po tytuł mistrza świata juniorów, to w zasadzie zaszedł tam prosto z klubu. Dwa lata miał bardzo udane, a ten sezon z tytułem miał wybitny. I zawsze doceniał naszą wspólną pracę, zawsze mi za to dziękował. Nikt go nie znał, a chłopak nagle został mistrzem świata i tym różnił się od moich dwóch innych wychowanków, Dawida Kubackiego i Klemensa Murańki. Wtedy wielkim faworytem do tytułu był słynny Austriak, Thomas Morgenstern. - Dokładnie tak było, zwłaszcza że Austriak już wtedy potrafił brylować w Pucharze Świata. A Mateusz, chłopak trochę znikąd, pojechał na mistrzostwa świata i wygrał. Kariera pięknie poszła w górę, a później potoczyła się, jak się potoczyła. Ale nie każdy będzie mistrzem świata. W jaki sposób doceniał waszą wspólną pracę po sukcesie? - Najpierw, co było bardzo miłe, zaraz po zwycięstwie zadzwonił do mnie, żeby podziękować. A później w każdym wywiadzie podkreślał to, że pracowaliśmy razem na ten sukces i jest to nasze wspólne dzieło. Niektórzy czasami zapominają o trenerach, więc tym bardziej doceniałem jego postawę. Tajner wspomina zmarłego Mateusza Rutkowskiego. Poruszające słowa trenera Mateusz trafił do skoków w trzeciej klasie szkoły podstawowej poprzez przeprowadzony przez pana nabór do klubu w Skrzypnem. - Otóż to. Przyjechałem do szkoły i poprzez dyrekcję ogłosiliśmy, że szukamy ochotników do skoków. Było to dość odległe miejsce od Zakopanego, biorąc pod uwagę wymagania logistyczne. Zgłosiło się, z tego co pamiętam, 30-40 chłopców. Pierwsze zajęcia gimnastyczne odbywaliśmy w tamtejszej szkole, a dopiero później doszły narty. W transporcie pomogła nam gmina Szaflary, ale był też czas, gdy sam jeździłem po nich do Skrzypnego starym autem, a później odwoziłem do domów. Trwało to z sześć-siedem lat. Słyszałem, że w domu Rutkowskich nie przelewało się, ale byli dobrą rodziną z gospodarstwem, a Mateusz pracowitym chłopcem. - To była bardzo porządna rodzina, serdeczna. W domu zawsze było posprzątane, ugotowane i chłopcy zaopiekowani. A byłem u nich praktycznie codziennie, bo podjeżdżając pod szkołę praktycznie od razu byłem na ich posesji. Więc wszystko widziałem z bliska. Mateusz, razem z bratem Łukaszem, który dwa lata później był czwarty na mistrzostwach świata juniorów, pomagali rodzicom. Wszyscy pracowali na gospodarce, po szkole i treningu mieli obowiązki. Ojciec musiał iść do pracy, a mama nie dała rady sama ze wszystkim, więc chłopcy pomagali, jak mogli. Można powiedzieć, że trafił się panu wymarzony podopieczny. Nie dość, że z talentem do skoków, to jeszcze wychowywany w duchu ciężkiej i systematycznej pracy. - Zdecydowanie. Może gdyby mieli wtedy jakąś rodzinę zagranicą to żyłoby im się łatwiej i lepiej, ale radzili sobie bez problemów. Wspólnie ogarniali wszystkie obowiązki. A chłopcy mieli czas na naukę i treningi. I teraz dotknijmy tego, niestety, mniej kolorowego rozdziału w życiu Mateusza. Ogromny sukces przyszedł w 2004 roku, pierwszy tytuł MŚ juniorów w polskich skokach i perspektywa na spektakularną karierę, a tymczasem nawet nie doczekał igrzysk olimpijskich w Turynie w 2006 roku. Co się działo z samym Mateuszem i wokół niego, że z ogromnego talentu nie zostało nic i gwałtownie zniknął? - Obserwując to z boku uważam, że największym błędem było zabranie tego chłopca na mamucią skocznię. Kiedy on jeszcze nie był na to gotowy. Uważam, że wtedy coś zadziało się w jego psychice, może nie wytrzymał i nastąpił ciąg dalszy historii. Za szybko to się potoczyło, do tego pojawiły się jakieś pieniążki, sponsor i tak się to posypało. Błąd z mamucią skocznią mógł polegać na tym, że to go wtedy przerastało i przez to się zblokował? - Wie pan, w wieku 18-19 lat idąc na mamucią skocznię przeżywa się ogromny stres. Trzeba mieć charakter, żeby tam skoczyć, ale moim zdaniem Mateusz jeszcze nie był na to gotowy. Według mnie można to było zrobić trochę spokojniej. Pana zdaniem zadziałał taki mechanizm, że chłopak wyeksploatował się mentalnie, co rozchwiało jego psychikę? - Tak, rozchwiał się. A później zaczęło mu iść trochę słabiej, do czego czasem wystarczy gorszy jeden lub dwa skoki. Teraz naszym skoczkom też nie idzie, ale są już w takim wieku, że pozostają uodpornieni na takie rzeczy, choć też zwracają uwagę, że jest im ciężko. A tu mieliśmy młodego chłopaka, rozchwianego na mamucie, a później słabsze skoki tylko coraz bardziej pogłębiały problem. A nie było też tak, że ponieważ światowy sukces przyszedł znienacka, to mówiąc kolokwialnie zaszumiało mu w głowie i odbiła mu woda sodowa, co w połączeniu z późniejszym słabszym okresem na skoczni zadziałało z podwójną mocą? - To na pewno, zgadzam się z panem. Od razu pojawili się sponsorzy, szarpali tym młodym chłopcem i proponowali mu cuda. Wszystko odbyło się zbyt gwałtownie. Nie miał kto przypilnować, mam tu na myśli menedżera, żeby nad tym zapanował, a przede wszystkim odciążył jego i przejął te wszystkie sprawy. Przypomina pan sobie z tamtego okresu waszą rozmowę, podczas której Mateusz może nawet nie wprost, ale między wierszami dałby panu do zrozumienia, że sytuacja zaczęła go przerastać i traci nad nią panowanie? - On mi tego nie powiedział, ale myśmy to widzieli, bo na chwilę zaczął się trochę inaczej zachowywać. Gdy został mistrzem świata pomyślał sobie, że już cały czas będzie wygrywał, a to przecież tak nie działa. Niestety. On się nastawił, że wszystko po kolei będzie jego, a tu nastał słabszy okres, przez co sytuacja zaczęła go dołować. I nastąpił efekt tzw. kuli śnieżnej. Alkohol w jego życiu pojawił się na tej zasadzie, że Mateusz myślał sobie, iż to jedna z metod poradzenia sobie z problemami i stresem, czy może efekt pojawienia się przy sukcesie tzw. dobrych wujków i towarzystwa, które sprowadza na manowce? - Tego na sto procent nie wiem, bo nie siedziałem w jego głowie, ale myślę, że problem brał się stąd, że znajomi czy nieznajomi chcieli zapraszać mistrza świata. Sporo osób znalazło się w jego otoczeniu, chcieli gdzieś z nim wyjść i się zabawić. Nie było tak, że alkohol lał się na co dzień, ale sporadycznie słyszało się o incydentach. Brat Mateusza Rutkowskiego podał szczegóły pogrzebu skoczka. Poruszające słowa. "Życie tak szybko dobiegło końca" W rozmowie z moim redakcyjnym kolegą Tomaszem Kalembą, wtedy dziennikarzem onet.pl, wiele lat temat Mateusz Rutkowski mówił tak: "Popełniłem w życiu wiele błędów i wiem, że gdyby nie one, moja kariera wyglądałaby inaczej. Nie do końca jednak wszystko to, co się wydarzyło, było moją winą. Ludzie, którzy mnie otaczali, nie bardzo kwapili się do tego, by pomóc mi wyjść z trudnej sytuacji. Zostawili mnie samemu sobie, na lodzie. Olali mnie. Z każdej strony spadała na mnie tylko krytyka. Swoje zrobili też dziennikarze. Mnie wyrzucili z kadry od razu, a był skoczek, który spowodował wypadek po pijanemu i jemu nic się nie stało. Jak ktoś nie jest z zamożnej rodziny, jak ja, to nie może sobie pewnych spraw załatwić. Bogatsi mają lepiej". - Tak jak powiedziałem, gdy stał się już zawodnikiem kadry, powinien był mieć menedżera, który przejąłby wiele spraw. Trochę miał racji, bo wiadomo, że ciężko mu było udźwignął tę sytuację. Może gdyby miał wtedy psychologa... Próbowaliśmy mu pomóc, gdy już gorzej zaczęło się dziać, ściągając Wojtka Fortunę, żeby sobie twarzą w twarz szczerze porozmawiali. Wiadomo, że czułem się za niego odpowiedzialny, wiedząc że cały czas czyhają na niego pokusy. Uważam też, że trenerzy kadry być może mogli inaczej się nim zająć, bo być może to był chłopak mniej odporny psychicznie. A co do wypadku po pijanemu w tym cytacie to naprawdę nie wiem, kogo Mateusz mógł mieć na myśli. Powiedział pan o ściągnięciu mistrza olimpijskiego z Sapporo Wojciecha Fortuny, który także miał swoje problemy z alkoholem. Zna pan więcej szczegółów jak to spotkanie przebiegało? - Nie byłem tam w środku, to była ich rozmowa w cztery oczy. Mateusz nie miał aż takich problemów z alkoholem jak swego czasu Wojtek, ale postawiliśmy na pomoc człowieka z doświadczeniem, który również osiągnął wielki sukces. I wiedział na swoim przykładzie, co dalej może się podziać po zdobyciu złotego medalu... Wiem, że w rozmowie Wojtek próbował go na swoim przykładzie ostrzec przed pokusami, jakie go czekają. Samemu Wojtkowi tak zależało na tej misji, że specjalnie przyjechał z drugiego końca Polski, żebyśmy go nie stracili jako sportowca. Wtedy miał pan poczucie, że ta rozmowa na jakiś czas miała zbawienny wpływ na Mateusza, czy nie bardzo poskutkowała? - Jeszcze bym jedną rzecz wyprostował. Mateusz nawet w tym najtrudniejszym czasie trenował, tylko po prostu mu nie szło. Nieprawdą jest, co czasem było mówione, że non stop działy się balangi i imprezy. Przylepiono to do niego po kilku razach, a później już wszyscy powielali i powtarzali, że bez przerwy tak funkcjonuje. Całe życie znam tę rodzinę i wiem, co mówię. Jakiś jeden, szczególny wybryk pan zapamiętał? - W jednej z restauracji napił się więcej, a następnie został zatrzymany jadąc samochodem. Natomiast nie znam żadnych spraw z bijatykami czy rozróbami. Jeśli ktoś opowiada takie rzeczy, to jest to nieprawda. Historia Mateusza Rutkowskiego, który zaznał ekspresowej sinusoidy w swojej karierze, nagle wspinając się na szczyt, by równie szybko z niego spaść, a wkrótce potem całkiem przepaść, jaką powinna być lekcją dla kolejnych młodych, utalentowanych sportowców oraz ich opiekunów? - Przede wszystkim miałbym apel do rodziców i trenerów, żeby w momencie, gdy przychodzi sukces, z pełnym zaangażowaniem zająć się takim zawodnikiem. Nie mówię tutaj nawet o alkoholu czy innych używkach, ale taki człowiek może po prostu tego psychicznie nie wytrzymać. W sekundzie pojawia się ogromna presja. Jesteś mistrzem i od razu pojawiają się wymagania, że powinieneś cały czas wygrywać i oczekiwania ani przez chwilę nie maleją. Presja, presja i jeszcze raz presja... Nieraz ci młodzi chłopcy nawet nie śpią, tak przeżywają to wszystko, co się wokół dzieje. Nierzadko finał jest taki, że bardzo utalentowani zawodnicy kończą się dlatego, że nie są w stanie poradzić sobie w takiej rzeczywistości. Kiedyś chyba tym bardziej wydawało się to niemęskie, że jak to - ja facet, w sile wieku, młody, silny i wysportowany - mogę mieć problemy mentalne, nie dźwigać tej sytuacji. A nawet, jeśli czuję jakiś niepokój w głowie, to staram się go od siebie odsunąć. Tymczasem chyba bezsprzeczny fakt jest taki, że obojętnie jak byłbyś silny, to presja jest w stanie położyć na deski każdego herosa. - Dokładnie, zgadzam się z panem w stu procentach. A przykład Mateusza niestety idealnie wpisuje się w ten opis. Dzisiaj też obserwuję młodych chłopców, co dzieje się z nimi, gdy mają już za sobą fajniejszy, międzynarodowy start. Naprawdę nie przesadzam - często nie przesypiają nocy, gdy kolejny start im nie wyjdzie. Są tym faktem załamani, bo nie rozumieją, dlaczego nie idą już tylko w górę. A nie rozumieją, że jeśli dzień za dniem i noc za nocą tak się katują, to efekt będzie jeszcze gorszy. I wtedy przychodzi moment, gdy kończą ze sportem. Jaką ma pan w głowie historię, wspólne przeżycie z Mateuszem, które nieprzerwanie jest najsilniejszym wspomnieniem z wielu lat, które spędziliście razem? - Po jakimś czasie, gdy przyszedł trenować, na treningu odbyło się coś na kształt zawodów. Skoczył wtedy naprawdę wybitnie, wygrał i pamiętam do dziś, że będąc takim małym 10- lub 11-letnim chłopcem tak strasznie się do mnie przytulał... Bardzo utkwiło mi to w pamięci. Emocjonalne... - Wiadomo, rodziców na treningach raczej nie ma. Zawsze był taki bardzo sympatyczny i otwarty. Skoro najbardziej pamięta pan tę chwilę, to podejrzewam, że na sercu zrobiło się panu cieplej. Wtulił się, jak w drugiego ojca. - Owszem, to było szczególne. Spontanicznie podziękował tak, jak umiał. Rozmawiał Artur Gac