Artur Gac, Interia: Gdzie jest ten Andrzej Stękała, z którym rozmawiałem na finiszu sezonu 2020/21? Andrzej Stękała, skoczek narciarski: - Gdzie jest? Niby jest tutaj, rozmawia z panem przez telefon, ale sam go poszukuję. Tej wersji zawodnika, który znów byłby z siebie w pełni zadowolony z tego, jak prezentuje się na skoczni. Zakładam, że go znajdę, bo mam wrażenie, że nie jest ode mnie strasznie daleko. Natomiast sam tego nie udźwignę. Potrzebuję szkoleniowca, który ma łeb na karku i wierzę, że tak będzie od teraz. A ostatnio było jak było... Trzeba dalej mocno trenować, mając nadzieję, że niedługo wszystko się w pełni wyklaruje. Jeśli przyjmiemy, że wtedy stanowiłeś swoje 100 procent, to na dzisiaj ile jest z tego zawodnika? - W takim ujęciu nie potrafię się odnieść, a raczej powiedziałbym coś dla niektórych może niezrozumiałego. Wydaje mi się, że teraz jestem lepszym zawodnikiem niż wtedy, a mam tutaj na myśli zebrane większe doświadczenie, mimo że gorzej skaczę. Uważam, że wszystko, co nastąpiło po sezonie 2020/21, umocniło mnie jako człowieka. Po prostu cały czas nie czułem spokoju, a mimo to wytrwałem i w pewnym sensie sobie poradziłem. I to napawa mnie optymizmem. Ale fakt faktem, że zatraciłem swoje atuty, później sytuacja w kadrze nie była najlepsza, co moim zdaniem zaważyło na tym, że nie dawało się wyjść na prostą. Mocno wierzę w to, co teraz robię i mam duże nadzieje, że ostatnie wydarzenia nie pójdą na marne, a "oddadzą" mi w niedalekiej przyszłości. Czecha Davida Jiroutka już nie ma w kadrze B. To dobrze? - Dobrze. Bardzo dobrze? - No, po prostu, nie kleiła się tam gadka. Na pewno nie przemawiał do nas jego tok myślenia. Było dużo historii, nie o wszystkich chciałbym publicznie opowiadać i je roztrząsać medialnie, ale pewnych rzeczy nie dawało się ukryć. Mam wrażenie, że wszyscy, którzy choć trochę śledzą skoki, odbierali tak wiele znaków, również wysyłanych przez nas-zawodników, że wewnątrz nie było kolorowo. Uważam, że stało się naprawdę dobrze, iż doszło do tego posunięcia. Twoi koledzy bardzo wprost zajmowali w tej sprawie stanowisko jeszcze w trakcie minionego sezonu. Jakub Wolny otwarcie powiedział, jak wygląda praca w kadrze pod wodzą Jirotuka. A tuż po sezonie do grona krytyków szkoleniowca dołączył Klemens Murańka, który przyznał w rozmowie z Interia Sport, że nie widzi możliwości współpracy z tym szkoleniowcem. - Wiadomo, że ja również nie widziałbym takiej możliwości. Nikt z nas nie uważał, że David ma w sobie to coś, iż można mu zaufać pod kątem tego, co do nas mówi. Nikt z nas na pewno nie uwierzył w jego system szkolenia. Oczywiście nie życzę mu źle ani niczego z tych rzeczy, ale ja nie wyobrażałem sobie kolejnego sezonu pod jego skrzydłami. Razem z innymi zawodnikami, mówiąc wprost, doprowadziliście do swego rodzaju buntu w kadrze, czyli postawiliście się szkoleniowcowi? - My nie chcieliśmy żadnego buntu, ale przekazywaliśmy niektóre informacje innym, bo chcieliśmy zmian. Mieliśmy też spotkanie z prezesem Adamem Małyszem i trenerem, po którym coś się zmieniło i już nie było tak źle jak wcześniej. Przez pewien czas chcieliśmy się dogadać, aby sezon nie był stracony. I naprawdę na początku zaufaliśmy Davidowi, ale jak zaczęło się walić, to już sypało się wszystko. Przede wszystkim nie było organizacji, ta leżała. Sami z siebie, my jako zawodnicy, chcieliśmy się dowiedzieć, co danego dnia będziemy robić na obozie. Irytowało, że nie mieliśmy zaplanowanego kolejnego dnia, nie wiedzieliśmy co nazajutrz wykonamy. A we wcześniejszych latach już jadąc na zgrupowanie w niedzielę dokładnie wiedziałem, co będę robił w piątek o 12:30. A przy tym trenerze niczego nie można było sobie zaplanować, żyliśmy z dnia na dzień. Zawsze chcieliśmy wiedzieć, jak wygląda najbliższy tydzień, co i dla jakiego celu będziemy robić, a tego nie było. A było też tak, że szansa na znalezienie wspólnego języka i zbudowanie dobrych relacji, opartych na zaufaniu, runęła z chwilą udzielenia przez Davida Jiroutka wywiadu sport.pl pod koniec października? W nim dość bezpośrednio wypunktował wasze braki, wprost mówiąc o wadze, ale też szerzej o braku profesjonalizmu. - Na pewno coś takiego się wówczas zadziało. Po mnie David się nie "przejechał" z imienia i nazwiska, ale niektórzy, jak Kuba Wolny i Klimek Murańska, zostali publicznie napiętnowali. Moim zdaniem to było złe z jego strony, przede wszystkim z tego powodu, że wcześniej o wadze nic nie rozmawialiśmy. To znaczy mówiliśmy, że waga ciała jest ważna, ale każdy indywidualnie miał ustalone ile ma ważyć i każdy z nas mieścił się w swoim limicie. A tu za chwilę widzimy wywiad, w którym trener mówi: "ten się nie stara, drugi nie ma dobrej wagi, a ogólnie to niewłaściwie podchodzą do sportu". Podczas gdy między nami w ogóle nie było takiej rozmowy. Czyli w mediach zarzucił nam poważne rzeczy, a wcześniej nie odbył z nami rozmowy, w której wypowiedziałby te swoje zastrzeżenia. Poza wszystkim, takie kwestie nie powinny wyjść z ust trenera na początku współpracy. O to jest trochę żalu do trenera, zwłaszcza za słowa o "wyprutych weteranach". A ja dalej czuję się młody i pomimo niektórych dolegliwości, które były na mojej drodze, typu bóle pleców, jestem w stu procentach gotowy na trening, w pełni zmotywowany i chętny na to, aby skakać w Pucharze Świata. Takie słowa niestety trochę zapadają w pamięć, działają demotywująco i sprawiają, że człowiek zaczyna inaczej patrzeć na trenera. Czyli, de facto, z twojej perspektywy relacje szybko zostały podkopane? - Wiele było wydarzeń, które nas nie przekonywały. Jak wspomniałem, nie wszystko chciałbym powiedzieć, ale mogę przytoczyć taką powtarzającą się rzecz, że trener non stop mówił coś w stylu, że "wszystko jest w twojej głowie". Z jednym z zawodników była taka sytuacja, że rozciągał się i nie mógł już dalej, choć próbował na maksa. David to zobaczył, a na słowa kolegi, że fizycznie już nie jest w stanie zrobić więcej, bo ciało go dalej nie puści, odpowiedział: "to tylko jest w twojej głowie". Z kolei David nie mógł sięgać po jedną z przypraw, bo miał po niej uczulenie. I w formie rewanżu ten sam zawodnik powiedział trenerowi: "David, możesz jeść tę przyprawę, to wszystko jest w twojej głowie". Po prostu już byliśmy bezsilni, gdy trener ciągle wyciągał ze swojego warsztatu trenerskiego ten argument. I w związku z tym coraz trudniej było mu zaufać, bo zamiast sięgania po racjonalny argument, docierała do nas taka gadka z obszaru motywacji. Czyli psychologii w kadrze nie brakowało? - Na samym początku powiedział nam, że będziemy dużo skupiać się na głowie. I muszę powiedzieć, że pierwsze zgrupowania były w porządku. Nawet po pierwszym takim spotkaniu pomyślałem sobie: "kurde, chyba będzie dobry sezon", bo czułem, że w tym obszarze mam rezerwy. Niestety później to już nie przekładało się na to, co na początku powiedział. Wiele rzeczy po prostu się rozjechało. To teraz spójrzmy w głąb ciebie. Sportowo bardziej "zabiły" cię oczekiwania czy stres? Czy jedno i drugie? - Fajnie zaczęło mi się skakać początkiem zimy. Pierwsze zawody na jakie pojechałem w sezonie, czyli Puchar Świata w Klingenthal, dały mi dużego kopa. Tam naprawdę pokazałem skoki z super strony, ale tylko w treningach. Coś zawodziło, lecz do końca nie wiedziałem, czemu nie szło w rywalizacji, bo naprawdę nie czułem ani stresu, ani innych obciążeń, że muszę coś udowodnić. W efekcie zawody się skończyły, a ja nie zdobyłem tam ani punktu. W przeciwnym razie pewnie pojechałbym na kolejne zawody i byłoby mi łatwiej, bo psychika byłaby bardziej podbudowana. Niestety nie dostawałem kolejnej szansy w Pucharze Świata, przez co nie nastąpił u mnie efekt kuli śnieżnej, a wszystko poszło w drugą stronę. Przykładem niech będzie Olek Zniszczoł, który do pewnego momentu też nie mógł w ogóle zdobyć punktu, aż przyszedł noworoczny konkurs w Garmisch Partenkirchen. Tam zajął 21. miejsce i raptem wszystko się odblokowało, a później gość dwa razy stanął na podium PŚ. A w twoim przypadku wyszło tak, jakby wędka szybko podana przez trenera Thomasa Thurnbichlera okazała się być gwoździem do trumny. - Poniekąd tak, bo później już nie dostałem szansy. A wydawało mi się, że gdy zaczynał się Turniej Czterech Skoczni, to jeszcze wtedy skakałem na takim poziomie, iż powinienem był otrzymać możliwość. Niestety szansa nie przyszła, a ja poczułem rozczarowanie. A miałeś w tamtym momencie z trenerem kadry A rozmowę? - Miałem walczyć w Pucharze Kontynentalnym o "kwotę", dzięki czemu później mógłbym startować na przykład w POLskim turnieju. Coś było powiedziane, ale do końca też nie było to motywujące i przekonywujące, skoro mieliśmy "tu i teraz", a ja miałem spore ambicje. Oczywiście nie szukam tutaj żadnych winnych, tylko po prostu wydaje mi się, że nawet zdobycie jednego punktu w Pucharze Świata, a w tamtym czasie było mnie na to stać, pozwoliłoby mi się nakręcić i napędzić. Z czego wówczas wyniknęła ta szansa na Klingenthal? Twoim zdaniem przede wszystkim z bardzo nieudanego początku kadry A, czy ty także pokazywałeś coś ekstra na zgrupowaniu w Kranju? Dobiegały głosy, że byłeś najlepszym zawodnikiem z kadry B. - Wydaje mi się, że skakałem lepiej od wszystkich, ale też nie powiedziałbym, że prezentowałem się znacznie lepiej od innych. Przy czym faktycznie można było ocenić, że na tamten moment byłem najlepszy. Ogólnie tamto zgrupowanie było powiewem optymizmu, każdy z nas skakał na fajnym poziomie. Wskoczyłem w miejsce Kamila Stocha, ale już wiemy, co stało się ze mną później, gdy znów zostałem oddelegowany do Pucharu Kontynentalnego. Czy dostając szansę w takich okolicznościach, zaczyna dominować myśl na zasadzie "muszę to wykorzystać, bo jak zawalę, znów wrócę się do drugiej ligi"? I w efekcie przestajesz dźwigać ciężar tej sytuacji, gdy nadchodzi faza prawdziwej rywalizacji. To wszystko zaklęte jest w głowie? - Na pewno głowa nie była tam superspokojna, ale nie odczuwałem - jak już wspomniałem - ciężaru tego, że muszę coś komuś za wszelką cenę udowodnić. Raczej dominowało podejście, że chciałbym sprawić sobie przyjemność i tylko to dominowało w mojej głowie. Nie chciałem się napalać, bo wiedziałem na co mnie stać. Czułem, że wystarczy oddać normalny skok, skoro w treningach kręcę się w okolicach "15". A jednak, gdy przychodziły zawody, coś nie "kleiło". Był jakiś problem. Na pewno zaczynały delikatnie przebijać się myśli, że trzeba dobrze skoczyć, ale na pewno nie na zasadzie "trzeba skoczyć, bo mam nóż na gardle". Po supersezonie, gdy zapytałem cię o pracę z psychologiem, odparłeś, że nie masz kogoś takiego. A dopytany, czy odczuwasz taką potrzebę, odparłeś mniej więcej tak, że się nad tym nie zastanawiałeś, bo macie dostatecznie doświadczonych zawodników w kadrze, jak Dawid, Kamil i Piotrek. "To też nie jest tak, że psycholog usiądzie ze mną na belce i w ten sposób pomoże radzić sobie ze stresem. Póki co potrafię sobie radzić w tym obszarze i na razie takiego specjalisty nie potrzebuję". Jak później ewoluowało twoje podejście? - Pewnie na własną rękę nie szukałbym psychologa, ale mamy w kadrze takiego fachowca, jest pod ręką, więc już korzystam z jego pomocy. Od czasu do czasu prowadzę z Danielem Krokoszem rozmowy, które są wartością dodaną. Dalej podtrzymuję słowa, że psycholog nie usiądzie ze mną na belce, ale jest w stanie podpowiedzieć, co sam mogę zrobić przed skokiem, jak się rozluźnić i jak sobie pomóc w najlepszej efektywności. Też dzięki Danielowi nie miałem w sobie tak wiele wspomnianego stresu przed Klingenthal, bo inaczej poukładałem sobie tę szansę w głowie. Tym bardziej żałuję, że do pełni szczęścia nie wystarczyło tylko napiąć nóg i polecieć tak, aby na dłużej zakotwiczyć w kadrze A. Widocznie ciągle czegoś jest u mnie za mało. Czy jako człowiek kadry B, również wykonywałeś pracę zaordynowaną przez Marka Noelke? - Tak, plany siłowe były pisane przez Marka. I podpisałbyś się pod słowami Piotra Żyły, który na antenie Eurosportu, gdy już nastał czas podsumowań, powiedział: "gwoździem do trumny był ostatni miesiąc przed zimą. Trochę było za dużo. Ja lubię mocno trenować, ale nie w takim okresie, tuż przed sezonem. Wtedy to trzeba szukać świeżości, musisz być głodny skakania. W Lillehammer powiedziałem sobie: "Ojojoj, to nie będzie dobrze, ale liczyłem na cud". Do tego doszło zgrupowanie na Cyprze... - Odnosząc się do słów Piotrka, u nas sytuacja była inna. Oni częściej wyjeżdżali, natomiast my mieliśmy więcej siedzenia w domu, w sensie trenowania na miejscu. U nas obciążenia, powiedziałbym, były umiarkowane. Nie czułem się, abym treningowo był przemęczony, choć oczywiście mieliśmy ciężkie treningi, ale nie było w tym przesadności. I obciążające nie były właśnie takie nieustanne wyjazdy, jak w przypadku kadry A. W nas wszystko bardziej sprowadzało się do problemu niewiadomej, w kwestii kulejącego planowania i organizacji. Trzy sezony temu uciułałeś 19 punktów w Pucharze Świata, by w kolejnych dwóch kończyć z zerem na koncie. Jeśli zdarzy się tak, że nadchodzący sezon także zakończy fatalnym "hat-trickiem", to podejmiesz ważne, życiowe decyzje? Innymi słowy - przed tobą sezon prawdy? - Nie mam w tej chwili takiego sztywnego postanowienia. Choć nie ukrywam, że czasami pojawia się myśl na zasadzie, że można by robić coś innego, ale to przechodzi po godzinie rozterek. W gruncie rzeczy byłoby to zależne od jednego czynnika - czy będzie mnie na to stać. Na razie mam sponsora i mam jak dojechać na trening, co daje mi komfort, aby nadal iść do przodu i mieć ambitne plany. Nieustannie wierzę w swoje możliwości i chciałbym choć jeszcze przez dwa sezony skakać na topowym poziomie. Dzisiaj, po tych dwóch nieudanych latach, masz ten komfort finansowy? Stać cię na to? A może już nadciągnął taki moment, że coraz mocniej zaczynasz przypominać sobie pracę w "Chacie Zbójnickiej". - Jak najbardziej jest mnie jeszcze stać na to, aby skakać. Natomiast mam w głowie i sercu dominującą myśl, że bardzo mocno trenowałem, dlatego mam w zasadzie przekonanie, że wkrótce to musi zaprocentować. Dawałem z siebie 110 procent i jeszcze nie straciłem nadziei, że na skokach - poza wynikami - również nadal będę mógł zarabiać. Rozmawiał: Artur Gac