Długo przed Adamem Małyszem, Kamilem Stochem, Piotrem Żyłą, a nawet Piotrem Fijasem i Wojciechem Fortuną był Stanisław Marusarz. Twardy góral, "orzeł z Zakopanego" był przedwojennym królem nart, a jego życie stanowi gotowy materiał na scenariusz filmowy. Cztery razy brał udział w igrzyskach olimpijskich, zdobył też pierwszy w historii polski medal mistrzostw świata - srebro w Lahti w 1938 r. To były 19. w historii mistrzostwa świata w narciarstwie klasycznym, a drugie rozgrywane w Lahti. Do Finlandii Polacy pojechali w pięcioosobowym składzie. Skromną delegację tworzyli biegacze Edward Nowacki i Stanisław Karpiel, a także kombinatorzy i skoczkowie - Stanisław Marusarz, Mieczysław Wnuk i Stanisław Wawrytko. Najpierw Marusarz wziął udział w kombinacji norweskiej. "Dziadek" słabo pobiegł, dlatego na skoczni musiał ryzykować. Skoczył daleko, ale przy lądowaniu upadł, dlatego zajął dalekie 25. miejsce. Ledwie pół godziny później był znowu na skoczni, by wziąć udział w konkursie skoków. Kombinacja była dobrą rozgrzewką. Rekord skoczni, której punkt krytyczny wynosił 58 metrów, wynosił 63 metry. Stanisław Marusarz pobił go już w pierwszym skoku - 66 metrów. - Ludzie na trybunach szaleli. Z radości rzucano w górę kapelusze. Rozentuzjazmowani widzowie wynieśli mnie na rękach z wybiegu, podrzucając i oddając sobie z rąk do rąk. Doprawdy nie podejrzewałem Finów o taki temperament. Potem musiałem rozdać kilkadziesiąt autografów i pozować do licznych zdjęć. Nigdy przedtem nie widziałem tylu fotoreporterów. Pozowałem zarówno fotografom zawodowym, jak i amatorom. Później znowu powędrowałem w ramiona publiczności. Unoszono mnie coraz dalej, tymczasem lada chwila miała się rozpocząć druga seria skoków. Zanosiło się na to, że nie zdążę na rozbieg" - wspominał Marusarz w książce pt. "Na skoczniach Polski i świata". Ostatecznie zdążył i...skoczył jeszcze dalej niż w pierwszej serii! Znowu pobił rekord skoczni! O ile? O to rozgorzał spór. Fiński sędzia uznał, że było to 67,5 m. Tymczasem norweski widział o metr mniej - 66,5 m. Norweg, co jasne, "walczył" o medal dla Asbjørna Ruuda (najmłodszy ze słynnych braci przejmował właśnie pałeczkę od Sigmunda i Birgera), który skoczył skoczył 63,5 m i 64 m. - Podbiegli do mnie zawodnicy niemieccy i schwyciwszy na ramiona, zaczęli podrzucać w górę. Sieger! Du bist Sieger! - pokrzykiwali. Z kolei przekazali mnie dalej: w ręce publiczności (...) Tak jak publiczność, również i ja byłem pewny zwycięstwa (...) Toteż oczekiwałem ze spokojem na ogłoszenie oficjalnych wyników zapowiedzianych na godzinę osiemnastą - pisał po latach Marusarz. Wtedy, przed wojną, nie było tak, że wyniki były znane od razu. Potrzebne było kilka godzin, by wszystko skrupulatnie policzyć, a rezultaty ogłaszano uroczyście na specjalnie udekorowanej sali. Uroczystość opóźniała się. Minął kwadrans, potem kolejny. Kiedy Marusarz niecierpliwił się coraz dłuższym oczekiwaniem, w komisji sędziowskiej spierano się kto ma zostać zwycięzcą konkursu. W pewnym momencie Staszka poprosił na stronę zaprzyjaźniony działacz narciarski z Finlandii i zdenerwowany szepnął mu do ucha. "Według mnie ty wygrałeś zawody, ale Norwegowie są innego zdania". Polak zbladł, raz jeszcze zsumował odległości swoje i rywali. - Z podniecenia serce waliło mi jak młotem. Na próżno starałem się opanować rosnące zdenerwowanie. Chodziło o dużą stawkę. Gdy jako pierwszego wywołano Asbjørna Ruuda, pojąłem, że mnie skrzywdzono. Przegrałem na trybunie sędziowskiej... Sala była wyraźnie zaskoczona. Przyjęła niesłuszny werdykt sędziowski demonstracyjnym milczeniem. Ruud podniósł się z ociąganiem z miejsca i przez dłuższą chwilę stał niezdecydowany, jakby się namyślając, czy ma podjąć nagrodę. Czerwony i blady na przemian, zerkał z niewyraźną miną w moją stronę (...) Podszedł w końcu do stołu prezydialnego. Niepewnymi rękami odebrał puchar. Na sali rozległo się kilka suchych, zdawkowych braw. Natychmiast zagłuszyły je głośne gwizdy. Obejrzałem się i ze zdumieniem stwierdziłem, że to Norwegowie - kibice i zawodnicy, a nawet sędziowie - protestowali przeciw niezasłużonemu zwycięstwu swojego ziomka. Asbjørn Ruud w pierwszym odruchu oddać trofeum "Dziadkowi". Marusarz nie mógł go przyjąć. Poza trofeum dla wicemistrza świata przypadło mu jeszcze wyróżnienie za najdłuższy skok dnia. Od zwycięzcy był lepszy w obu próbach, w sumie przeskakując go o 5,5 metra. Tylko cztery kraje podzieliły między siebie medalowe łupy: Finlandia, Norwegia i Szwecja oraz Polska. Tak naprawdę nasz kraj powinien znaleźć się w tym zestawieniu przed Szwecją, bo w konkursie skoków dwukrotnie rekord obiektu bił Marusarz, a jednak nie został mistrzem świata. W marcu 1964 r. przebywał w Polsce Prezydent Finlandii Urho Kekkonen. Odwiedził Kraków i Zakopane. Ówczesne władze zwróciły się do Marusarza z prośbą o pokazanie polskich Tatr fińskiemu przywódcy. To wówczas prezydent Finlandii osobiście przeprosił za skandal sędziowski w Lahti. Wyczyn naszego "orła" docenił "Przegląd Sportowy", który w plebiscycie w 1938 r. uznał Marusarza za najlepszego sportowca Polski (ponad 28 tys. głosów). W czasie wojny Marusarz był tatrzańskim kurierem. Znając góry jak własną kieszeń przeprowadzał przez nie żołnierzy podziemnej Polski. Schwytany przez słowackich pograniczników trafił do celi śmierci w krakowskim więzieniu przy ul. Montelupich. Uciekł z niej, a po wojnie wznowił karierę sportowca i jeszcze dwukrotnie wystartował w igrzyskach olimpijskich. Stanisław Marusarz zmarł w 1993 r., a dziś Wielka Krokiew nosi jego imię. Maciej Słomiński, INTERIA