Artur Gac, Interia: Jak ocenia pan decyzję Kamila Stocha, który zdecydował się na "indywidualny tok nauczania", najpewniej wiążąc się z trenerem Michalem Doleżalem. Uważa pan, że to jest absolutny strzał w dziesiątkę, czy decyzja jest obarczona dużym ryzykiem? Jan Szturc, trener skoków, prywatnie wuj Adama Małysza: - Oczywiście każda taka decyzja, jeśli chodzi o trening indywidualny, jest ryzykiem. Myślę, że zarówno zawodnik, decydujący się na taką współpracę, jak również jego osobisty trener, podejmują dwie strony ryzyka. Bo wiadomo, że na końcu chodzi o uzyskanie wyniku, a czy ta współpraca da taki efekt? To wszystko dopiero zweryfikuje czas, ale na pewno jeśli zawodnik czuje taką potrzebę, uważam że warto dać mu szansę, by z tego skorzystał. Mieliśmy wcześniej dobre przykłady, jak przed olimpiadą w Vancouver, gdy Adam Małysz zwarł szeregi z Hannu Lepistoe, co było właśnie takim strzałem w dziesiątkę. Z drugiej strony w analogicznym okresie Adam był młodszym zawodnikiem niż teraz Kamil, ale jak mówię - jeśli Kamil czuje taką potrzebę, to jak najbardziej. Przyznał pan, że jest to także ryzyko, obustronne, bo po stronie zawodnika i trenera. W pana przekonaniu gdzie leży to największe ryzyko i zarazem zagrożenie? - Na pewno będą mieli jakiś program, dostosowany również do programu szkoleniowego kadry Thurnbichlera, aby później była swego rodzaju konfrontacja przed zawodami. Myślę, że tutaj takim wykładnikiem będzie później decyzja co do startów. Bo też taki zawodnik musi mieć bezpośrednie porównanie na tle innych skoczków kadry A, żeby go zmieścić w składzie na Puchar Świata, czy nawet w Letniej Grand Prix. A przecież przed nami sezon mistrzostw świata, a więc to będą konkretne wyzwania, aby wybrać dobrze. Nie wiem jeszcze do końca, jak będzie wyglądała sytuacja odnośnie Piotrka Żyły i Dawida Kubackiego, czy na pewno będą u Thurnbichlera, bo słyszałem, że będą mieli indywidualny tok przygotowań. Ale w takim toku również musi być szkoleniowiec, który będzie to nadzorował. Wobec tego rodzą się pytania, jak to będzie wyglądało technicznie od strony udziału zawodnika w poszczególnych zawodach. I tutaj także pojawia się obustronne ryzyko. Myślę jednak, że Kamil jest na tyle dojrzałym i utytułowanym zawodnikiem, iż na pewno ma swoją już wypracowaną wizję. Jeśli Doleżal zostanie trenerem Kamila, a wszystko na to wskazuje, to ułożą swój wspólny program, który będzie również dostosowany do całego. Zwraca pan uwagę, że jedna z trudności będzie polegała na tym, że w większym gronie wszystko będzie musiało być skorelowane. Indywidualne treningi jak najbardziej, ale miarodajna weryfikacja też będzie potrzebna, żeby przy decyzjach startowych wszystko było klarowne. Bo przecież fakty są takie, i tu chyba nie ma żadnych wątpliwości, że szefem szefów jest Thomas Thurnbichler. - Oczywiście. Zresztą mamy też przykład Ryoyu Kobayashiego, który również jak gdyby ma swój team, a widzimy, że na Pucharach Świata chorągiewką macha mu trener główny japońskiej kadry. Niekiedy było pokazane, że fiński szkoleniowiec, który z nim współpracuje, również od czasu do czasu swoją rękę pokazał. Jak pan zaznaczył, głównym i odpowiedzialnym trenerem w naszej kadrze jest Thomas i on będzie ostatecznie decydował. Ale jeśli Kamil znajdzie się w składzie, to musi być także jego trener, czyli Doleżal, którego nie zabraknie w gnieździe trenerskim. I będą tam we dwójkę, a może i we trójkę, bo Thurnbichler jeszcze ze swoim asystentem. Te wszystkie klocki są do poukładania, ale to będzie wymagało współpracy pomiędzy trenerami, bo jeśli dojdzie Doleżal, to też będzie musiał w tym uczestniczyć. Sporo tych puzzli jest do poukładania. - I może się tak zdarzyć, że atmosfera w zespole nie będzie zdrowa, bo za jedną grupę odpowiadał będzie Thurnbichler, Kamil ma swojego trenera, a do tego gdyby jeszcze Piotrek z Dawidem mieli swojego... Później wiadomo, że nie zawsze wszystkie tryby się zazębiają. Jeśli byłyby trzy głosy, to wtedy nie ma wspólnego mianownika, bo zawsze ktoś będzie ciągnął na swoją stronę. I tutaj jest to ryzyko. Zakopane miało dość "Sylwestra Marzeń". Doszło do rewolucji Czy ruchy Kamila Stocha, mające służyć wiadomemu celowi, są o tyle rozsądne i racjonalne, że wciąż widzi pan w najbardziej utytułowanym polskim skoczku w historii potencjał? Czy powoli dostrzega pan kazus częsty w bliskim mi boksie, gdy wielu pięściarzy ma problem, by pogodzić się z faktem, że już nigdy nie będą lepsi i trochę na siłę przedłużają karierę? - U Kamila dostrzegam coś, czego u niego szczególnie przez okres ostatnich dwóch, a może nawet trzech lat troszkę brakowało, a myślę tutaj o tzw. błysku. Uważam, choć w tym roku stanie się już 37 latkiem, że wciąż jest zawodnikiem, który jeszcze może pokazać. I to dużo. Choćby przykład Austriaka Manuela Fettnera (w tym roku 39 lat), żeby już nie mówić o Noriakim Kasaim, bo to jest ewenement. W takich sportach technicznych, gdzie decyduje prędkość najazdowa, reakcja na progu, ułożenie ciała i cała technika, to uważam, że Kamil jeśli chodzi o lot ma cały czas bardzo dobrą technikę. Natomiast czego u niego zabrakło? Oprócz tej świeżości, której w zeszłym sezonie brakowało wszystkim naszym kadrowiczom, jest to problem z pozycją dojazdu. To jest najbardziej kłopotliwa rzecz, która najwięcej mu zabiera. Bo jeśli Kamil wykona to dobrze, a później wszystko zrobi w odpowiednim momencie i optymalnym kierunku, wtedy naprawdę jest jeszcze w stanie powalczyć. I to nie tylko o miejsca w czołowej dziesiątce, ale uważam, że o lokaty na podium. Zwraca pan uwagę, że akurat ten mankament nie ma bezpośredniej korelacji z wiekiem Stocha, więc wciąż jest w stanie odbudować swoje automatyzmy na progu i przynależeć do ścisłej czołówki? - Dokładnie tak. Już niewiele mu brakowało, co było widać w pojedynczych skokach. Jeśli dojechał dobrze do progu, w dobrej pozycji, to naprawdę łatwo mu było wyprowadzić lot do właściwego kierunku. Natomiast to jest trochę bardziej skomplikowane, bo do tego wyprowadzenia trzeba jeszcze dołożyć siłę. A że nogi nie były w minionym sezonie u Kamila odpowiednio wyświeżone, bo nie miały takiego "powera", to myślę, że jest przestrzeń, aby poprzez odpowiedni trening właściwie go poprowadzić. To też sztuka, aby wszystko znów zgrać z kalendarzem startowym. Myślę, że lato trzeba brać jak gdyby przez palce, bo to jest okres przygotowawczy. Najlepsi zawsze muszą patrzeć pod kątem zimy. I to jest wyzwanie, aby zawodnik w przeciągu czterech miesięcy Pucharu Świata trafił z wszystkim, co ma najlepsze. Mogą też być w tym przypadku pytania, czy brać udział w miarę możliwości w każdym konkursie, czy niektóre odpuszczać, a bardziej przygotowywać się stricte pod jakąś imprezę. To wszystko musi opracować sztab Kamila, ale też we współpracy z głównym trenerem, aby szef kadry A miał pełny przegląd, ustalając skład na poszczególne zawody. Thomas Thurnbichler na razie bardzo waży słowa, czego przykład mamy w komentarzu dla Interii. Nadmienił, że dopiero gdy związek uzgodni ogólne warunki i podejmie stosowne decyzje, to wtedy będzie okazja do dłuższego komentarza na ten temat. Jak pan myśli, czy takie odejście Kamila na indywidualny tor jest swego rodzaju afrontem w stosunku do Austriaka? A może paradoksalnie dla niego to bardzo dobra informacja, bo spadnie z jego barków - po uprzednio popełnionych błędach - ogromna odpowiedzialność za odbudowywanie gwiazdora? - Jak pan redaktor wspomniał, jest to trochę afront w stronę Thomasa, ale z drugiej strony wyobrażam sobie to tak, że siadają z Thurnbichlerem i precyzyjnie rozmawiają. To nie tylko szkolenie i trening indywidualny, bo są jeszcze fizjoterapeuci i sprawy techniczne, a więc kombinezony. Jeśli słyszymy, że w tym sezonie nasi kadrowicze "przeskakali" 40 nowych kombinezonów, to też pokazuje, ile aspektów wchodzi w grę. Czy pojawi się dodatkowy trener od tych spraw? Pytanie, czy związek stać na tak szeroki sztab, myśląc tu o trenerach i fachowcach od kwestii technicznych. Jeśli chodzi o kombinezony i wszelkie nowinki, trzeba być na bieżąco. Myślę, że przy takiej wielości osób mogą rodzić się niepotrzebne sytuacje, bo będzie wyzwaniem, aby to wszystko funkcjonowało w taki sposób, żeby później nie dochodziło do zgrzytów między szkoleniowcami, ale też zawodnikami. Do tego też może dojść, gdy cześć zawodników będzie pod skrzydłami Thomasa, a osobno Kamil i może Piotrek z Dawidem. Jak to później wybrać? Jaką przyjąć kwalifikację? Tam później mogą pojawić się napięcia, przez co atmosfera może nie być taka sprzyjająca. Bo, strzelam, jakiś zawodnik, któremu miejsce by się należało, nie pojechałby na zawody, bo wybrani zostaną Kamil, Dawid i Piotrek. To później może wywołać niepożądane reakcje. Czy to jest dobry kierunek? Myślę, że czas pokaże. Tego typu poważne przesunięcia na końcu rozbijają się o finanse, o czym także mówi prezes PZN Adam Małysz w Interii, że nie ma obecnie na tyle wolnych funduszów. Czy po stronie Kamila i jego sponsorów będzie część wkładu własnego? Pieniądze związkowe miał zostać już bowiem zadysponowane. - To także duże wyzwanie, a wcześniej nie było sygnału od zawodników, że noszą się z takim zamiarem. Uważam, że gdyby wcześniej poszedł od nich sygnał, że potrzebują takich zmian, wówczas prezesowi i zarządowi związku łatwiej byłoby przygotować się na taką sytuację. A to w zasadzie wyszło dopiero teraz, jest to świeża sprawa. Kto będzie to finansował? Jakie środki wniesie sponsor Kamila? Jakie PZN? A może włączy się zewnętrzny partner? Pytań jest wiele, to też może nie być do końca jasne. Współczuje pan, tak już patrząc rodzinnie, jako wujek, obecnej posady Adamowi Małyszowi? Nie jest to, mówiąc oględnie, łatwa prezesura. - (uśmiech) Wszystko ma plusy i minusy. Tutaj pojawia się kwestia doboru sobie współpracowników, kto za co jest odpowiedzialny. Sam Adam nie jest w stanie tego prowadzić. Teraz ważna jest potrzeba posiadania pod sobą koordynatorów, którzy będą odpowiedzialni za poszczególne grupy patrząc szeroko, na wszystkie sporty zimowe. Na wszystkich szczeblach jest ogrom prac, które wymagają prowadzenia. Tyle że nie bardzo są chętni, ot choćby patrząc na taką posadę koordynatora w skokach narciarskich. - W tej sytuacji to nie jest atrakcyjna praca. Koordynator musi współpracować ze wszystkimi kadrami, a tu jeszcze, w obrębie skoków, będzie to bardziej skomplikowane. Oczekiwania są bardzo duże, a ryzyko ewentualnego niepowodzenia istnieje i ludzie kalkulują. Gdyby to była jedna kadra A i jeden trener odpowiedzialny, to byłoby dużo łatwiej znaleźć takiego ochotnika. A w tym wypadku komukolwiek, kto nim zostanie, będzie bardzo ciężko, bo zostanie koordynatorem niejako "na pożarcie". Później w zasadzie on będzie wskazywany jako winny, że czegoś nie dopracował, z trenerami się nie dogadał, bo może być przeciąganie liny. Rozmawiał Artur Gac