Artur Gac, Interia: Czy ta przykra informacja już do pana dotarła? Wojciech Fortuna, mistrz olimpijski z Sapporo: - Nic nie wiedziałem. Ojej, jak bardzo mi szkoda. Yukio Kasaya to wielka postać, dla mnie jak "Dziadek" Marusarz, który rozpoczął to prawdziwe skakanie i otworzył japońskie medale 52 lata temu. Dla mnie to jest cios, bo później nieraz gdzieś się spotykaliśmy. Ostatnio widzieliśmy w Libercu po 37 latach, tam przecież tak mocno mnie wyściskał. Przywitaliśmy się bardzo fajnie, jak kumple, choć w pierwszej fazie mnie nie poznał i aż złapał za akredytację. Ważyłem wtedy 100 kilogramów. Jemu też się trochę przytyło, jednak miał sportową sylwetkę, jeszcze dużo szczuplejszą. Choć tak jak i w trakcie kariery, nadal bardzo dużo palił papierosów, jeden za drugim. Pewnie to mu "pomogło" w tym wszystkim... Szkoda mi bardzo, bo to wyjątkowa osoba. Po dzień dzisiejszy, choć od wydarzeń w Sapporo minęło ponad pół wieku, nadal czuję miłość do tego kraju. Ja kocham Japonię, Sapporo i tych ludzi. Więc jak rozmawiamy o Kasayi... Nieraz w tygodniu to i z pięć razy wypowiadam jego nazwisko, gdy mam u siebie spotkania. Wtedy wiele można się ode mnie dowiedzieć o japońskich skoczkach i całej historii. Jeśli porównuje pan mistrza olimpijskiego z mniejszej skoczni Miyanomori do legendarnego dla Polaków Stanisława Marusarza, to trudno coś więcej dodać. - Oczywiście, to jest historia sportu. A historia sportu to jest historia Polski. To samo jest u nich, przecież on był ich pierwszym, japońskim mistrzem olimpijskim. Zresztą wtedy, na mniejszej skoczni, skoczkowie Japońscy zrobili furorę, srebro wywalczył Akitsugu Konno, a brąz Seiji Aochi. Zawodników z tego kraju nadal obserwuję i mocno trzymam za nich kciuki. Jak tylko naszym coś nie wychodzi, to wtedy patrzę, czy któryś Japończyk "wypali". Pan oddaje absolutny hołd Yukio Kasayi, natomiast ten legendarny mistrz nisko kłonił się także pańskiemu osiągnięciu, podkreślając że prawdziwym złotem jest medal z Okurayamy, ikonicznej skoczni-symbolu. Innymi słowy, pan zebrał cały splendor. - On to mówił i powtarzał... Gdy z poprzedzającego igrzyska Turnieju Czterech Skoczni wyjeżdżał przed ostatnim konkursem w Bischofshofen, co było niepopularną decyzją, powiedział, że już nie wytrzymuje i jedzie potrenować do Sapporo, bo chciał wygrać oba konkursy olimpijskie. I chociaż tego nie dokonał, to nic nie zmienia w ocenie jego postaci. To był wybitny sportowiec, wybitny stylista. Skakał tak, jakby leciał po sznurku. Przepięknie lądował, jego nigdy nie ruszało. To tak, jakby przylepiał się do zeskoku, ręce na bok przy lądowaniu i każdy tylko go oklaskiwał. Jak patrzyłem na niego podczas turnieju, to sobie pomyślałem, że może choć raz w życiu tak skoczę, jak właśnie Yukio Kasaya. Zaznaczył pan, że być może życie skróciło mu palenie papierosów. Podobno nawet na Okurayamie, gdy czuł ogromne nerwy, sięgał do paczki. - Aż w pewnej chwili wypadł mu papieros z ust, dosłownie. Koledzy mi powiedzieli, którzy go obserwowali. A ja, gdy jeszcze stałem na górze, to zażartowałem z Jirim Raszką pytając go, czy wie, kto tutaj dzisiaj wygra. On patrzy na mnie i pyta: "kto?". A ja się śmieje i mówię: "ja". Wtedy on do mnie tak: "a ty wiesz, po co ja tutaj przyjechałem?". Po czym dodał po czesku słowo, które nie wiem dokładnie co oznaczało, chyba chodziło o to, że jestem mały. A potem, jak już byliśmy na zakończeniu, bo ja byłem chorążym polskiej ekipy, a on po stronie czechosłowackiego teamu, to traf chciał, że ustawili nas obok siebie. Wtedy mi pogratulował i powiedział: "skąd żeś ty to wiedział, mówiąc mi takie słowa". A ja odparłem: "Jurek, ja zażartowałem, a tyś to wziął na poważnie i może się zdenerwowałeś". Bo fakt faktem, wtedy wręcz na mnie "wyjechał". Niemniej zawsze byliśmy kumplami i często się widzieliśmy, gdy później już jako trener przyjeżdżał z Frenstatu. Razu pewnego, gdy przyjechałem pod skocznię "skodowką", jak to nazwał moją skodę octavię elegance, zdziwiony pytał mnie, czemu jeżdżę takim autem. Więc ja wrzuciłem mu trochę cukru w oczy i powiedziałem, że to przecież najstarsza i najlepsza fabryka w Europie. Zadowolony zaczął mi przytakiwać. I widzi pan, tego mistrza olimpijskiego z Grenoble już też nie ma z nami, teraz odszedł Yukio. Dla mnie to jest strzał w serce, choć był ode mnie trochę starszy, strzelam że pewnie z osiem lat. Sprawdzi pan, o ile dokładnie? Kasaya był z 1943 roku. - No to dziewięć lat. Jest to dość duża różnica. A ja, jeśli dożyję do sierpnia, to skończę 72 lata. Ale nigdy bym nie przypuszczał, że Yukio odejdzie, wydawało mi się, że tacy jak on są nieśmiertelni. No ale przecież kurzył te marlboro, jeden za drugim, gdy szliśmy w Libercu pod górkę. Do tego stopnia, że nawet musiał się zatrzymywać. Ja też byłem nałogowym palaczem, paliłem po trzy paczki dziennie, ale żaden trener i lekarz mnie nie oduczył. Tylko dopiero zacząłem się bać, aż doszło do wydarzenia sprzed mniej więcej 15 lat. W jeden dzień wykręciłem paczkę fajek przy żonie, a ona mówi: "co ty robisz? Przecież nad ranem znów pojedziesz po całą sztangę na stację benzynową". Odrzekłem: "to jest mój ostatni papieros, bo nie mogę już od tego oddychać i chyba zdechnę". I tak się stało, rzuciłem palenie z dnia na dzień i dzięki temu nadal żyję. Dziś mogę panu powiedzieć, że ten nałóg to jest gwóźdź do trumny. Yukio Kasaya po zakończeniu kariery pozostał przy sporcie, będąc między innymi trenerem i działaczem, by także pełnić ważne stanowisko w firmy z branży whisky. - Panie redaktorze, to przecież ja już w Sapporo dostałem od niego butelkę takiego trunku, z etykietą, że Yukio Kasaya pije tylko to whisky. Była tam także jego sylwetka. I już tam sprezentował mi tę butelkę. Wówczas sam jeszcze za dużo nie próbowałem i przekazałem tę butelkę mojemu ojcu. Później butelka do mnie nie wróciła, a przecież nawet pusta dziś miałaby jakąś wartość. Użył pan wymownej hiperboli, że tacy jak Kasaya wydawać by się mogli nieśmiertelni. - Bardzo mi go szkoda, nigdy nie sądziłem, że w takich okolicznościach będę wypowiadał się na jego temat. W każdym razie niech pan napisze tak: jest mi bardzo przykro, ale nadal kocham Japonię, a o Kasayi nadal będę mówił i go wspominał, bo jego fotografie wciąż wiszą w mojej ekspozycji sportów zimowych. I o każdym zdjęciu potrafię mówić co najmniej przez pięć minut. Takich postaci, jak on, nie wolno zapominać. Dla Japończyków był idolem, podobnie jak wspomniany już "Dziadek" Marusarz, który kiedyś dla mnie był wzorem, znam jego całą historię. Gdy zakładałem aleję zasłużonych sportowców, to właśnie od niego wszystko się zaczęło. Przyjechał wtedy z Francji syn, Piotr Marusarz, odsłaniając płytę. Wtedy pojawiło się trochę polityki, w pewnym momencie zrobiło mi się tak przykro, że wziąłem mikrofon i odparłem: "Panie marszałku, na razie to jest alejka, ale już niedługo będzie aleją". I sukcesywnie odsłaniałem te płyty, a niektórzy się śmiali, po co mi tyle tego. W tym roku dojdzie 20 nowych płyt, wybitnych sportowców. Łącznie będą 103 płyty i pięć obelisków. Był tu u mnie także z odwiedzinami przed kilkoma laty Walter Steiner, wicemistrz olimpijski z Sapporo, po dzień dzisiejszy sportowiec-oldboj. A do tego wciąż jest wyczynowym i zawodowym wędkarzem. Powiedział mi, że nie ma na świecie lepszej rzeki niż Dunajec, tu przyjeżdżał na lipienie i na pstrągi. A w jakim zdrowiu jest dzisiaj drugi z mistrzów olimpijskich z Sapporo, Wojciech Fortuna? - Czuję się dobrze, ponieważ od 20 lat nie miałem kieliszka w ustach. W ogóle nie piję teraz żadnego alkoholu. Uważam, że to jest kanał. Wiele lat straciłem przez wódę i powiedziałem "dosyć". To ci, co lubili mnie widzieć pijanego, mówili: "co się stało? Czy zwariował? Czy chory? Czy jaki?". Oni woleli mnie widzieć pijanego na Krupówkach niż jako trzeźwego i myślącego człowieka, którego w takim stanie niczym nie sprowokujesz. Więc to jedna sprawa, a później rzuciłem palenie, gdy zacząłem bać się o swoje zdrowie. I, wie pan, jakoś się trzymam. Z moich kolegów z Sapporo został tylko Staszek Daniel-Gąsienica, a pozostali nie żyją. Włącznie z obydwoma trenerami, Tadkiem Pawlusiakiem i Adamem Krzysztofiakiem, a także Staszek Bobak, jeden z najlepszych na tamte czasy skoczków świata. A mnie nic się nie dzieje, ja po doktorach nie chodzę. A to, że boli mnie kręgosłup czy mięśnie, to jest związane z nadwagą, bo nadal ważę 100 kg. Walczę tylko z nadwagą, czasami bywa tak, że przez dwa miesiące jestem na owsiance, by zjechać z 5-8 kg, bo kiedyś ważyłem nawet 108 kg. Czyli tyle, co Andrzej Gołota, jak był w formie. Teraz znów zjeżdżam, jestem blisko stówki, ale nie poniżej. Więc chyba ponownie przejdę na owsiankę. Mówiłem o kręgosłupie, dokucza lędźwiowy i szyjny, ale w końcu z jakiegoś powodu jestem inwalidą drugiej grupy. W zasadzie jak każdy skoczek, sport pozostawia trwały ślad. Rozmawiał Artur Gac