Rywalizacja Polaków na juniorskich mistrzostwach świata budzi wielkie emocje zarówno na trasach biegowych, jak i na skoczni narciarskiej. Po tym, jak Kinga Rajda zajęła ósme miejsce w czwartkowym konkursie, miejsce w pierwszej dziesiątce wywalczył też Tomasz Pilch. Zarówno zawody kobiet, jak i mężczyzn, były rozgrywane w trudnych warunkach atmosferycznych. W konkursie panów sędziowie "żonglowali" belką startową. Wiatr mocno podwiewał pod narty, a obok nazwisk skoczków pojawiały się dwucyfrowe ujemne punkty z tytułu panujących warunków atmosferycznych. - Jestem zadowolony z tego wyniku, biorąc pod uwagę to, jak skakałem jeszcze miesiąc temu. Po pierwszej serii znajdowałem się na szóstym miejscu, ale był to też strasznie ciężki konkurs. Warunki zmieniały się, ale też nie chcę na nie wszystkiego zwalać, bo pierwszy i drugi skok był trochę spóźniony - powiedział Tomasz Pilch. Wiślanin po pierwszej serii zajmował szóste miejsce z realną szansą na podium po skoku na odległość 102,5 m. W finale pofrunął 90 m i spadł o trzy oczka niżej. Temat sprawiedliwości konkursu to jedno. Młody Polak cieszy się ze swoich skoków, co jeszcze nie tak dawno nie było oczywistością. - Nie myślałem o żadnym medalu. Chciałem oddawać dobre skoki i bawić się nimi, bo od pewnego czasu w końcu powróciła radość ze skakania. Na pewno jednak ten konkurs mógłby być rozegrany trochę inaczej, żeby nie mieszać tak belkami. Czasami wiało pod narty, a innym razem na buli praktycznie nie było ruchów powietrza. Na dole już nie było właściwie szans, żeby "odlecieć" - skomentował 19-latek. Zapytany o to, czy miałby pomysł na inne pokierowanie konkursem, skoczek twierdzi, że najlepszym rozwiązaniem byłoby zrezygnowanie z kontynuowania rywalizacji na jej półmetku. - Chociażby powtórzenie skoków lub zakończenie zawodów po pierwszej serii, byłoby lepszym rozwiązaniem. Już wtedy było wiadomo, że warunki cały czas się zmieniają - zakończył rozmowę Tomasz Pilch. Aleksandra Bazułka