Polscy skoczkowie na mistrzostwa świata pojechali w gronie faworytów do zdobycia złotego medalu. Dotychczasowe występy podopiecznych Stefana Horngachera wypadły jednak poniżej oczekiwań kibiców i samych zawodników. O startach "Biało-Czerwonych" w Innsbrucku, plotkach o odejściu trenera kadry, a także o sytuacji kobiecych skoków i złym stanie polskiego zaplecza opowiedział Interii legendarny Wojciech Fortuna. Od czasu sukcesu Wojciecha Fortuny na igrzyskach olimpijskich w Sapporo, w skokach narciarskich zmieniło się niemal wszystko. Przez 47 lat Polacy świętowali dziesiątki zwycięstw na arenie międzynarodowej, w tym na najważniejszych imprezach, zaś skoki zostały okrzyknięte dyscypliną narodową. Aleksandra Bazułka, Interia: Na trwające MŚ w Seefeld piątka Horngachera pojechała w roli faworytów. Świetne występy Polaków w konkursach Pucharu Świata zarówno indywidualnie, jak i drużynowo sprawiły, że sen o złocie był jak najbardziej realistyczny. Tymczasem po dwóch konkursach w Innsbrucku, Polacy nie zdołali jeszcze wskoczyć na mistrzowskie podium. Dlaczego? Wojciech Fortuna, mistrz olimpijski z Sapporo: Niestety, tam, gdzie wdarła się choroba, nie da się dobrze skoczyć. Jakub Wolny był chory, przeziębiony, więc nie był w stanie wykonać tego, co sam by chciał. Czwarte miejsce w drużynie? Powiem szczerze, że stawiałem na złoty medal mistrzostw świata, bo to najlepsi skoczkowie na świecie. Ja nadal ich tak nazywam. Jeszcze tydzień temu wygrywali. Nie wiem, co poza tym można jeszcze powiedzieć. Być może pojawiło się rozluźnienie, bo nikt oprócz Kamila nie skakał na sto procent swoich możliwości. Kubacki i Żyła też wypadli słabiej. Widać, że takie są skoki - nieprzewidywalne. W ostatnich dniach coraz więcej mówi się o odejściu Stefana Horngachera ze stanowiska trenera kadry A. Czy trwające na ten temat spekulacje mogły wpłynąć negatywnie na wewnętrzne nastroje w reprezentacji? - Coś musiało nie zadziałać. Być może wpłynęła na to atmosfera w związku z wieścią o tym, że trener Horngacher ma odejść. On pewnie odejdzie, bo miał dać odpowiedź, chociaż uważam, że lepiej, gdyby nie dawał jeszcze odpowiedzi, bo sezon jeszcze trwa, a przed nami jeszcze kilka konkursów, więc nie wpłynie to dobrze na zawodników, jeśli zaraz po ostatnim konkursie mistrzostw świata powie, że odchodzi. Niech to zrobi honorowo, najlepiej na końcu marca. Pomimo, iż przed Polakami jeszcze jeden występ na skoczni normalnej i szanse na zdobycie medali mistrzostw świata wciąż są ogromne, wielu kibiców już po konkursie drużynowym wystawiło skoczkom negatywną notę i okrzyknęło ich występ porażką. Czy to aby nie przesadne określenie? - Porażką nazwę ten występ, jeśli nie zdobędziemy żadnego medalu także w drugim konkursie indywidualnym. Wówczas byłaby to całkowita klapa, ale ja dalej wierzę w medale. Skocznia w Seefeld jest nowa, więc nikt jej nie zna. Wiem, że cały czas Polaków stać na zdobycie medalu. Jak nie jednego to drugiego zawodnika, bo był taki okres, że sam nie wiedziałem kto jest lepszy z całej trójki (Stoch, Żyła, Kubacki - przyp. red.), bo tak pięknie skakali. Można było ich wtedy dopasować w trójkę do podium! Pierwszy raz na mistrzostwa świata zdecydowano się wysłać polskie skoczkinie narciarskie. 17-letnia Kamila Karpiel oraz o rok starsza Kinga Rajda powalczą w konkursie indywidualnym, ale i zmierzą się w rywalizacji drużyn mieszanych. Co pan na to? - Bardzo dobrze, że polskie skoczkinie zostały zabrane na mistrzostwa świata. Stało się to bardzo późno, ale nareszcie o tym zadecydowano. Panie na świecie skaczą już w okolicach dwustu metrów. Cały czas świat nam ucieka. Kiedyś była mowa, że dziewczyny będą skakały na największych imprezach. To jest przecież tradycja i skoki kobiet w Polsce powinny być prowadzone szerokim frontem. O tym, że skoki kobiet są dla Polskiego Związku Narciarskiego piątym kołem u wozu wiadomo od dawna. Do tej pory panie nie dostawały szans na starty w Pucharze Świata, o mistrzostwach świata i igrzyskach olimpijskich nie wspominając. Sytuacja w ostatnim czasie uległa poprawie. - 50 lat temu, gdy zaczynałem zabawę w skakanie na Ciągłówce (w Zakopanem - przyp. red.) na terenowych skoczniach, skakały i dziewczynki i chłopcy. Za moich czasów, dziewczyny oficjalnie jednak nie startowały. Była taka Norweżka - Anita Wold, która skakała ponad sto metrów w Szczyrbskim Plesie. Kiedy świat skoków kobiet się rozpędził, my byliśmy już spóźnieni. Trzeba pracować z młodzieżą - z dziewczynkami i chłopcami, bo skończy się zainteresowanie, a zaplecza prawie nie mamy, a bez niego, na ogrodzoną Wielką Krokiew będzie można wpuścić nosorożca i żyrafę, których będą podziwiać widzowie, a skoki się skończą. Boi się pan, że nie będzie komu zastąpić Kamila Stocha, Dawida Kubackiego i Piotra Żyły? - Mamy marne zaplecze. Z mistrzostw świata juniorów nie przywozimy żadnych medali. Juniorzy wcześniej zdobywali złote, srebrne i brązowe krążki, a teraz nie ma nic. Nie tak dawno otwarto nowe skocznie w Chochołowie. Najmłodsze dzieci chętnie startują też w zawodach, chcąc być w przyszłości, jak ich idole. - Lotos Cup to jest dobry program, dzięki któremu dzieciaczki trenują od najmłodszych lat, bo po prostu chcą skakać, jak Kamil Stoch i Adam Małysz. Dzieci chcą naśladować najlepszych, ale myślę, że z setki chłopców, wychowa się może z dziesięciu. Wiem to ze swojej praktyki, bo w moim klubie było ponad stu chłopców skaczących na nartach, a z tego dziesięć procent zostało olimpijczykami. Kogo obok Kingi Rajdy i Kamili Karpiel do konkursu mieszanego powołałby pan? - Do drużyny wystawiłbym Dawida Kubackiego i oczywiście Kamila Stocha, który jest najbardziej doświadczonym zawodnikiem. Kamil jest tak doświadczony, że na ten moment mogłaby go trenować właściwie nawet jego żona. Rozmawiała: Aleksandra Bazułka