Próg skoczni narciarskiej, za chwilę pojawia się na nim skoczek, wszystko dzieje się w zwolnionym tempie. Wybija się z progu, usta otwarte, narty ustawione równolegle. Szybuje jak ptak, jakby walczył z prawami natury. To pierwszy mistrz świata w lotach narciarskich Walter Steiner, wielka gwiazda światowych skoczni w latach 70., rekordzista świata w długości lotu. Tak zaczyna się dokument genialnego niemieckiego reżysera Wernera Herzoga pod tytułem "Wielka ekstaza snycerza Steinera". Snycerza, bo Steiner miał swoją wielką pasję, rzeźbił w drewnie. I był w tym artystą, tak jak na skoczni. Steiner przegrał olimpijskie złoto o włos. Fortuna mu nie dopisał(a) Niecałe dwa miesiące przed pierwszymi mistrzostwami świata w lotach odbyły się igrzyska olimpijskie w Sapporo. W lutym 1972 roku faworytami u siebie byli oczywiście Japończycy, w pierwszym konkursie na normalnej skoczni zgarnęli komplet medali. Ten na dużym obiekcie odbył się kilka dni później, a nam, polskim kibicom, kojarzy się oczywiście ze złotym medalem Wojciecha Fortuny. Polak zachwycił na Ōkurayamie w pierwszej próbie, "przeskoczył" skocznię, 111 metrów i 130,4 pkt dało mu wielką przewagę nad resztą stawki. W drugiej próbie Fortunie poszło już znacznie słabiej - 87,5 metra to był przeciętny wynik. Wystarczył jednak do obrony pierwszej pozycji, ale przewaga nad drugim Walterem Steinerem była najmniejsza z możliwych - 0,1 pkt. Szwajcarowi w drugiej próbie zmierzono początkowo 103,5 metra, ale jury zastanawiało się, czy nie powinny to być 103 metry. Sędzia z NRD przekonywał do tej bliższej odległości i tak zostało. A robił to nie dla Fortuny, ale dlatego, że o medal walczył też jego rodak Rainer Schmidt. Ostatecznie Polak wygrał ze Steinerem właśnie o wspomniane 0,1 pkt, a ze Schmidtem - o 0,6 pkt. Steiner, mimo że skoczkiem był genialnym, na podium igrzysk nigdy już nie stanął, złota nie wywalczył. Nie udało mu się to cztery lata później w Innsburcku. Dostał je za to w lotach narciarskich, zarazem już w pierwszych, historycznych zawodach. Czytaj: Planica nie wybacza błędów. Genialny Norweg runął z wysokości, trafił pod respirator. I wrócił! Rekordzista świata w długości lotu. Upadki zniszczyły mu kolana i skróciły karierę Odbyły się one pod koniec marca 1972 roku w Planicy. Szwajcar zdeklasował rywali - odległości 155 i 158 m w tamtym czasie były nie do osiągnięcia dla reszty stawki. Drugi Heinz Wosipiwo z NRD stracił do zwycięzcy ponad 30 punktów, zaś 20. w klasyfikacji Wojciech Fortuna - niemal sto. Steiner w lotach spisywał się kapitalnie - rok później w Oberstdorfie wywalczył wicemistrzostwo świata, w 1977 roku w Vikersundzie znów sięgnął po złoto. A latanie było wtedy nowością - przekraczanie granicy 150 metrów tak zafascynowało Wernera Herzoga, że Steinerowi poświęcił jedno ze swoich dzieł. Zwłaszcza, że Szwajcar 15 marca 1974 roku ustanowił rekord świata w długości skoku - na Letalnicy ustał próbę na odległość 169 metrów. Przy tym na 177 metrów zaliczył upadek. Podobnie zresztą jak nie ustał lotów na 175 i 179 metrów w Oberstdorfie dwanaście miesięcy wcześniej. Te odległości, jak przekonywał reżyser, dla normalnego człowieka były nieludzkie. - Właśnie osiągnęliśmy granicę, jeśli chodzi o prędkość i zwrotność nart, gdy najmniejszy wiatr lub kiepski śnieg czynią te skoki po prostu niebezpiecznymi. Wszyscy się trochę boimy, zwłaszcza, gdy widzimy kolegę upadającego przy lądowaniu. Choć sam tego nie czynię, bo nigdy nie patrzę na upadki rywali. Po upadku lub kiepskim locie serce wali jak szalone, nawet podczas krótkiego lotu. Genialny szwajcarski skoczek zakończył karierę w 1978 roku, miał sporo problemów z kontuzjami kolan, co było zresztą związane z długościami jego lotów. Nie był zaś zawodnikiem przesadnie chudym, co częste u skoczków. Uważał przy tym, że budowanie coraz większych obiektów, bez dbania o bezpieczeństwo lotników, a tylko po to, by można było pobijać rekordy, jest złe. Nazywał te skocznie "pomnikami bezsensu". Czytaj: Przerażające loty. Polak zrezygnował, innego wypchnęli na start. Ciągłe kursy karetek Życie po życiu Waltera Steinera. Los rzucił go do słynnego Falun. Osiadł tam na stałe Steiner po zakończeniu rywalizacji pozostał przy skokach, ale nie to okazało się jego głównym życiowym powołaniem. Był serwisantem w niemieckim związku, później asystował trenerowi szwajcarskiej kadry, dbał o zwiększanie bezpieczeństwa na zeskokach, a w połowie lat 80. wyjechał do Stanów Zjednoczonych, tam dostał etat. Swoje "życie po życiu" zaczął na dobrą sprawę w 1990 roku, gdy za wybranką serca los rzucił go do Falun. Jego późniejsza żona Gunilla pracowała bowiem w Szwedzkim Związku Narciarskim. To miejsce było nieprzypadkowe - przecież właśnie tutaj w latach 70. wybudowano kompleks Lugnet, z dwoma skoczniami, specjalnie na mistrzostwa świata, które w Falun odbyły się w 1974 roku. Steiner na mniejszym obiekcie był wtedy czwarty, przegrał brąz z Rosjaninem Borowitinem o 0,2 pkt. Falun gościło później mistrzostwa świata w narciarstwie klasycznym w 1980, 1993 i 2015 roku, kolejny czempionat odbędzie się tu za cztery lata. W 1993 roku w Szwecji mieszkał już Steiner. Pracowałem bowiem sumiennie - mówił Steiner w wydanym jesienią 2016 roku Hill Size Magazine. Zamienił więc plebanię na sam kościół i zajął się tym, co w życiu kochał chyba najbardziej. Mógł rzeźbić w drewnie, także figurki świętych. Tę pasję realizował właśnie w kościele w Falun, z którego widać zresztą było skocznię. Gdy kilka lat temu, zaproszony przez Wojciecha Fortunę, przyjechał do Polski, w Krakowie i Toruniu oglądał obiekty sakralne, właśnie pod kątem rzeźb. Sam też wciąż dbał i dba o formę - skoki zamienił na narciarstwo biegowe, w wieku 50 lat pierwszy raz ukończył Bieg Wazów. Gdy był już po 60-tce, w 2013 roku we włoskim Asiago wywalczył trzy medale, każdy w innym kolorze, w nieoficjalnych mistrzostwach świata mastersów. - Myślałem, że już nigdy nie będę na szczycie świata. Ale, jak powiedział legendarny Gunde Svan, "Ingenting är omöjligt". Czyli nic nie jest niemożliwe - mówił Steiner, cytowany przez szwajcarski Tagblatt.