Wyjazd Ewy Bilan-Stoch na wschód Ukrainy w czasie trwającej wojny to tylko część tego, co żona Kamila Stocha robi dla naszych wschodnich sąsiadów. W pomoc zaangażowała się niemal od pierwszego dnia wojny. I to były różne formy. Od zbiórek odzieży i szycia czapek, przez zakupy łopat, aż po przewożenie osób na bezpieczne tereny. Czasami akcje przypominały te z filmów. - Nie musiałam widzieć spadających rakiet, by poczuć, że jest wojna - mówiła Bilan-Stoch w rozmowie z Interia Sport. Pani prezes KS Eve-nement Zakopane nie zamierza się zatrzymywać w tym, co robi. Tym samym pokazuje, jak ważna jest dalsza pomoc naszym sąsiadom. - Wydaje mi się, że na początku Polacy tłumnie ruszyli do pomocy, ale z czasem przeszli nad tym wszystkim do porządku dziennego. I to jest zrozumiałe. Od czasu do czasu dobrze jest jednak uświadomić nasze społeczeństwo, że wciąż można zrobić coś dobrego - przyznała. Ewa Bilan-Stoch: wierzę w znaki i taki właśnie dostałam Tomasz Kalemba, Interia Sport: Ponad roku temu wiele się zmieniło w pani życiu? Ewa Bilan-Stoch: - W moim? Chyba trochę się zmieniło w życiu nas wszystkich, całego świata. Raczej tak na to patrzę. Czy moje życie się zmieniło? Nie wiem. Niemal zaraz po tym, jak Rosja zaatakowała Ukrainę, rzuciła się pani na pomoc naszym sąsiadom? - Od razu. To jednak nie było działanie na hura. Najpierw zawsze staram się wybadać sytuację. Zrobiłam rozeznanie u osób, które oferowały w Internecie pomoc prawną we wszystkich sytuacjach związanych z uchodźcami. Jedna pani poradziła mi, bym nie szła w to, bo sytuacja jest chaotyczna i nieuporządkowana pod względem prawnym, a do tego jest mocno nieprzewidywalna. Zasugerowała, że pomagać można też w inny sposób. Uznałam, że skoro wszyscy przyjmują uchodźców, to jednak zrobię coś innego. Co to było? - Bardzo wierzę w znaki. I taki właśnie dostałam, przeglądając relacje na Instagramie. Okazało się, że ochotnicy walczący na froncie potrzebują czapek. To była jedna z dziesiątek relacji, z których wynikało, że każdy czegoś potrzebował. Słowo-klucz to była jednak czapka. Tylko w tej jednej relacji była informacja o nich. Stwierdziłam, że to jest ten moment i że pójdę w tym kierunku. Skontaktowałam się z odpowiednimi osobami, by dowiedzieć się dokładniej, o co chodzi. I tak czapki Kamilandu pojechały na wojnę? - Tak. Dałam polecenie na produkcji, że wstrzymujemy wszystkie realizacje i do końca tygodnia robimy tylko i wyłączenie czapki dla żołnierzy. Po to, by były jak najszybciej i aby było ich jak najwięcej, bo transport był przewidziany na weekend. Nasze szwaczki stanęły na wysokości zadania. Tych czapek był ogrom. Byłam dumna. Każdy chciał zrobić jak najwięcej. Panie siedziały nawet po godzinach. I tak się zaczęła nasza pomoc Ukrainie. Zawoziła pani te czapki do Ukrainy? - Nie. Dowoziłam je do granicy. Było takie miejsce, do którego trafiały rzeczy z całej Europy. Były tam układane i sortowane, a następnie przekazywane na Ukrainę. Akcja jak z filmu Nie było żadnych obaw? - Oczywiście, że były. To jest w ogóle ciekawa historia, bo pierwsze wytyczne mówiły o tym, że mam dojechać w takie i takie miejsce. Tam miał stać czerwony tir, a w budce będzie osoba, która mnie dalej pokieruje. Na szczęście nie jechałam sama. Byłam ze znajomym. Podjechaliśmy za wskazane współrzędne, a tam stało 50 czerwonych tirów. Cały przerzut rzeczy to była akcja, jak z jakiegoś filmu. Zamieniam się w słuch? - Wjechaliśmy samochodem na kanał do naprawy tirów. Zamknęli nas z każdej strony. Było trochę stresu, ale nie tylko u mnie. Okazało się, że to wszystko jednak działa. Dostawałam na bieżąco relacje, co się dzieje z dostarczonymi rzeczami. Wiedziałam, że trafiają one rzeczywiście w miejsca, w których są potrzebne. To było ważne, bo nie chciałam, by ktoś zarzucił mi, że wykorzystuję nazwisko i organizuję zbiórki, a potem nie wiadomo, co dzieje się z rzeczami. Zostałam obdarzona zaufaniem, więc chciałam wiedzieć, co się dzieje z darami. W końcu, kiedy nadarzyła się okazja, to sama pojechałam w miejsce, gdzie były sortownie po ukraińskiej stronie i magazyny sprzętu, leków, żywności długoterminowej. To były pierwsze tygodnie wojny. Wszystkie kolejne weekendy aż do zawodów Pucharu Świata w Planicy spędziłam w Hali Kijowskiej w Korczowej, pomagając uchodźcom, choć panował tam wówczas niezły chaos. Z grupą znajomych uznaliśmy, że mamy na to pomysł i już w kolejny weekend przyjechaliśmy z krótkofalówkami. Wiedzieliśmy też, na kogo można liczyć i kto, za co odpowiada na miejscu. I zaczęło to sprawniej działać. Ewa Bilan-Stoch woziła uchodźców. Przydało się jej wykształcenie Nie korciło, by pojechać do Ukrainy? - Korciło. I pojechałam. Będąc już w Korczowej, w pewien dzień zdecydowaliśmy, by jechać do Lwowa, żeby przewozić ludzi do granicy. W dzień jeździliśmy zatem do Lwowa, a nocą pracowaliśmy w hali. Jednego dnia byłam tak zmęczona już tym wszystkim, że jakaś wolontariuszka uznała, że uciekłam przed wojną i przyniosła mi zupę. To było zabawne, ale i bardzo miłe. Kiedykolwiek wcześniej pomagała pani uchodźcom? - Nie. Nie robiłam tego nigdy wcześniej. Chyba bliskość wojny sprawiła, że moja reakcja była natychmiastowa. Obrazy, jakie otrzymywaliśmy za pośrednictwem mediów, przemawiały do wyobraźni. Poza tym na własnej skórze doświadczaliśmy fali uchodźców. Na drogach pojawiło się mnóstwo ukraińskich samochodów. Na ulicach słychać było tamtejszy język. Przepełnione były dworce. Nie dało się uniknąć kontaktu z uchodźcami i przejść obok nich obojętnie. W akcjach pomocy Ukraińcom przydało się chyba pani wykształcenie? - Nie ukrywam, że dobrze się czuję w sytuacjach ekstremalnych. Kończyłam wychowanie obronne, więc zarządzanie kryzysowe, obrona cywilna, to był dla mnie chleb powszedni. Z tym zresztą wiązałam swoją przyszłość. Życie jednak napisało inny scenariusz. Te tematy są mi jednak wciąż bliskie. W takich chwilach ludziom chyba jest potrzebna namiastka bezpieczeństwa i - wydaje mi się - że potrafię im to zapewnić. Nie tylko materialnie, ale też od strony mentalnej. Czasami wystarczy rozmowa, uścisk czy uśmiech. Wożąc uchodźców ze Lwowa, dostawałam brawa, bo panie cieszyły się, że wiezie ich inna kobieta. Nie musiały się bać o to, czy przypadkiem ktoś ich nie uprowadzi. Czuły ulgę, kiedy widziały mnie za kierownicą. Wojna w Ukrainie trwa już 13 miesięcy i pani przez cały ten czas pomaga? - Tak. Ciągle coś dzieje się u mnie w temacie pomocy Ukraińcom. Dosyć szybko wywiązały się też przyjaźnie. Poznałam cudownego, przebojowego człowieka z Ukrainy, przez którego pomagałam jednostkom wojskowym w tym kraju. Pamiętam, jak wielkie emocje towarzyszyły mi, kiedy otrzymałam pierwsze podziękowania od jednostki na piśmie. Kawałek papieru, ale dla mnie on wiele znaczył. To mnie napędziło do dalszego działania. Poczułam, że to nie może być jednorazowa pomoc, bo przecież wojna wciąż trwa i ludzie w Ukrainie cały czas potrzebują wsparcia. Wydaje mi się, że na początku Polacy tłumnie ruszyli do pomocy, ale z czasem przeszli nad tym wszystkim do porządku dziennego. I to jest zrozumiałe. Od czasu do czasu dobrze jest jednak uświadomić nasze społeczeństwo, że wciąż można zrobić coś dobrego. Na czym zatem polegała pani dalsza pomoc? Dostarczała pani żywność, a może leki? - W ogóle nie zajmowałam się żywnością. Będąc w Hali Kijowskiej, widziałam mnóstwo artykułów spożywczych, które się marnowały, bo były magazynowane w nieprzemyślany sposób. Dlatego przeczekałam ten pierwszy moment po wybuchu wojny, by zorganizować pomoc z głową. Taką, która nie pójdzie na marne. Dlatego zamiast palety ciastek, wolałam kupić agregat prądotwórczy. Skąd pani wiedziała, co jest potrzebne? - Każda z osób, która koordynowała działania w swoim regionie, dostawała listę z potrzebnymi rzeczami. I dogadywaliśmy się między sobą, kto co może zapewnić. Odpowiadaliśmy zatem na zapotrzebowanie, a potem dostawaliśmy zdjęcia z tego, jak dany przedmiot jest używany. Kiedy na przykład widziałam, jak strażacy dziękują nam za pompę, to czułam, że to ma sens. "Stać mnie na to, by pomagać". Setki łopat dla Ukrainy Organizowała pani zbiórki pieniężne? Bo przecież te sprzęty, o których pani mówi, to nie są tanie rzeczy? - Na samym początku ogłosiłam zbiórkę rzeczy. Sporządziliśmy precyzyjną listę, tego co można było przynosić do Kamilandu. Na tę zbiórkę odpowiedziało wiele osób. Zawieźliśmy dwa busy rzeczy. A potem... Mam to szczęście, że jestem w takim momencie swojego życia, że stać mnie na to, by pomagać. Głupio było mi zakładać jakieś zrzutki, czy prosić kogoś o pieniądze. Raczej zachęcałam znajomych. Mówiłam, że organizuję akcję zakupu konkretnej rzeczy i jeśli mają ochotę, to mogą się w nią włączyć. Wiele osób pytało mnie też, jak mogą pomóc? Jeżeli nie wiedzieli, jak zagospodarować środki, to pomagałam im w organizacji pomocy, a potem pokazywałam im, w jaki sposób te środki są wykorzystywane. Miałam też inne sposoby. Jakie? - Na akredytacji z zawodów przykleiłam sobie karteczki i chodziłam z nimi przez tydzień. Napisałam tam: kup łopatę, druga gratis. O co chodziło? - Polegało to na tym, że każda osoba, która dała mi pieniądze na łopatę - wtedy to było 45 zł - to ja dokładałam drugie 45 zł i tym sposobem do Ukrainy trafiały już dwie łopaty. To było skoncentrowane na osobach, jakie spotykałam, więc śmieję się, że nie zbierałam na te łopaty, ale wyłudzałam środki na nie (śmiech). I tak poszedł pierwszy transport łopat. W sumie przez tych kilka miesięcy wysłałam ich do Ukrainy pewnie koło tysiąca. Śmieję się, że teraz mam chyba najlepsze ceny łopat w Polsce. Obecnie jedna kosztuje u mnie 25 zł. I każdy, kto się do mnie zgłosi, może zakupić taką łopatę, a ta potem będzie używana między innymi do wykopu okopów na linii frontu. Była pani już wiele razy w Ukrainie. Czy w pierwszych tygodniach po wybuchu wojny, to co zobaczyła pani na ulicach, robiło wrażenie? - Na mnie wrażenie robiło już to, jak jechałam do Korczowej i wyprzedzałam kolumny aut pancernych albo wyrzutnie, które kompletnie nie były zakryte plandekami. To było po polskiej stronie, ale powodowało przyspieszone bicie serca. A w Ukrainie? Nie skupiałam się na tym, by oglądać zniszczone budynki. Wielkie wrażenie robiła już sama sytuacja, w jakiej znaleźli się ci ludzie. Niektórzy trzymali zwierzęta pod pachą. Inni z ogromem bagaży koczowali na dworcach. Do tego wszystkiego przepełnione pociągi. To robiło wrażenie. Każda z historii, jakiej wysłuchałam, kiedy wiozłam tych ludzi przez wiele godzin w aucie. Tyle mogłam się dowiedzieć o nich, a było to wzruszające i wyjątkowe. Nie musiałam zatem widzieć spadających rakiet, by poczuć, że jest wojna. Wspominała pani o przyjaźniach, jakie się wywiązały. Z tego, co pamiętam, to w czasie mistrzostw świata w Planicy towarzyszyli pani właśnie ludzie związani z pomocą Ukraińcom? - Tak. We trójkę poznaliśmy się dzięki temu, że pomagamy Ukraińcom, a naszym łącznikiem jest ta czwarta osoba z Ukrainy. To jest naprawdę niesamowita historia. W styczniu tego roku pierwszy raz spotkaliśmy się wszyscy we czworo u naszego przyjaciela w Ukrainie. Zawoziliśmy tam samochód i poznaliśmy w końcu osobiście kapitana z jednostki, której pomagamy. On jest historykiem. Zabrał nas na niezapomniany spacer po Lwowie. Gościna Ukraińców jest ujmująca. A co do Planicy, od dawna miałam już zarezerwowany nocleg w Kranjskiej Gorze. Zawsze staram się towarzyszyć Kamilowi w czasie mistrzostw świata i jest to dla mnie ważne. Po powrocie ze Lwowa pomyślałam, że mam apartament na pięć osób i w pierwszym tygodniu będę mieszkała w nim sama, bo w drugim dojeżdżał do mnie brat z resztą ekipy. Wpadłam zatem na szalony pomysł i zaprosiłam ich w tym czasie - wraz ze swoimi drugimi połówkami, których wcześniej nie poznałam - do Słowenii. Okazało się, że termin wszystkim pasował i tak spotkaliśmy się w Kranjskiej Gorze. Zwiedziliśmy naprawdę kawał Słowenii w tym czasie. Codziennie była wycieczka, a potem też wizyty na skoczni. I z tymi dwoma chłopakami byłam na ostatnim wyjeździe do Ukrainy. W Planicy właśnie Kamil powiedział mi, że teraz już nie mogę się wycofać, bo za daleko zaszły przygotowania do tego wyjazdu. Negocjacje z Kamilem Jak pani poznała Mateusza "Exena" Wodzińskiego, z którym ruszyła z konwojem aut terenowych do Ukrainy? - Obserwowałam go na Twitterze. Śledziłam to, co robi i jak pomaga walczącym na froncie żołnierzom. Stwierdziłam, że do niego napiszę po tym, jak zobaczyłam filmik, w którym pokazywał, jak wiele samochodów ma na podwórku. I wszystkie one jechały do Ukrainy. Zaoferowałam się jako kierowca. Od razu też napisałam mu, że choć wyświetla mu się kobiece imię, to naprawdę jestem dobrym kierowcą i że jak da mi szansę, to udowodnię to. Na początku, na bliższy wyjazd, wybrał kogoś innego. A jak na to zgłoszenie się pani zareagował mąż? - Powiedziałam Kamilowi, że się zgłosiłam. On pokręcił nosem i przyznał, że ten pomysł średnio mu się podoba. Z drugiej strony rozumiał mnie, bo wiedział, że zawsze chciałam robić takie rzeczy. Wtedy jednak Kamil ucieszył się, że nie zostałam wybrana do wyjazdu. Minęły jednak dwa dni i "Exen" napisał, że szykuje duży konwój i zapytał, czy podtrzymuję swoją gotowość. Nawet nie zapytałam go o szczegóły, tylko od razu wysłałam wiadomość "tak" z trzema wykrzyknikami. Potem jednak dowiedziałam się o miejscu docelowym i zaczęły się negocjacje z Kamilem. Skontaktowałam się też z przyjacielem z Ukrainy, który ma rozeznanie i powiedział mi, dokąd najdalej mogę się zapuścić. Wyjaśnił mi, że wyjazd poza wskazane przez niego miejscowości byłby zbyt niebezpieczny. I to był bezpieczny wyjazd? - Relatywnie tak. "Exen" robi to bardzo profesjonalnie. Była nad wszystkim niesamowita kontrola, ale i elastyczność w planowaniu oraz dyskrecja. Omijaliśmy bardziej niebezpieczne miejsca. Nie było w tym żadnej brawury i niepotrzebnego ryzyka, co bardzo mi zaimponowało. Jedyna kobieta w konwoju. "Tak dodawałam sobie otuchy" Była pani jedyną kobietą w tym konwoju? - Tak. Ale oczywiście nie chciałam jechać sama z grupą nieznanych mi osób, dlatego zapytałam znajomych, z którymi razem jeździliśmy z pomocą. Najpierw zgłosiłam się do Pawła z Zakopanego, ale on nie wiedział, czy dostanie wolne w pracy. Potem zadzwoniłam do Emanuela z Łodzi, ale on przyznał, że najpewniej nie puści go narzeczona. Rozłączyliśmy się, ale za moment dostałam od niego wiadomość, że ma zgodę. Jechać z nami chciał jeszcze trzeci kolega - Marcin z Krakowa. Prosił, bym porozmawiała z "Exenem", ale oczywiście nie mogłam stawiać warunków. Zgłosiłam mu jednak gotowość do wyjazdu jeszcze jednego kierowcy. Akurat byliśmy na ostatnim konkursie w Planicy, kiedy dostałam wiadomość od "Exena", że Marcin będzie jednak potrzebny. To było na kilka dni przed wyjazdem, bo do Ukrainy ruszaliśmy 8 marca. To chyba takiego Dnia Kobiet jeszcze pani w życiu nie miała? - Dzień przed wyjazdem poszłam sobie kupić jedzenie na drogę. Zobaczyłam tyle pięknych tulipanów, bo przecież zbliżał się Dzień Kobiet. Kupiłam sobie bukiet i ustawiłam w kuchni po to, by nie myśleć, że coś może pójść nie tak. Te kwiaty miały czekać na mój powrót w sobotę. Tak dodawałam sobie otuchy. Pierwszy nasz nocleg wypadał w Dzień Kobiet w Winnicy. Akurat mieliśmy świetny hotel, co wcale nie było takie oczywiste. Ledwo weszliśmy do pokoju, kiedy usłyszeliśmy alarm przeciwlotniczy. Jako jedyni z hotelu zeszliśmy w podziemia, gdzie wyznaczono schron w hotelowym pubie. Tam była zrobiona ścianka z okazji 8 marca. Były też balony. Poprosiłam o zdjęcie upamiętniające, jak w Dzień Kobiet siedzę w podziemiach. Wiadomo, że Ukraina pogrążona jest w wojnie, więc chyba nie zawsze warunki zakwaterowania były takie jak w Winnicy? - Były skrajnie różne. Nie bardzo mieliśmy gdzie spać w Mikołajewie. Nic tam nie działa. Nie ma żadnych turystów. Jeden z ukraińskich żołnierzy załatwił jednak, by otworzyli dla nas hotel. Pani oczywiście pozwoliła nam przenocować, zaznaczając, że nie ma ciepłej wody. Tyle że w ogóle tam nie było ciepła. Żeby zasnąć, to robiłam przysiady, podskoki i pompki, by się zagrzać. Spałam w bluzach i kurtce, w długich spodniach i skarpetkach. Snu nie było zbyt wiele, bo ledwie kilka godzin, ale po pobudce znowu musiałam się rozgrzać gimnastyką. Nie byłam w stanie po takiej nocy umyć się w lodowatej wodzie. Dopiero kiedy zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej, to tam skorzystałam z łazienki. Byłam niesamowicie zaskoczona świetnym i czystym zapleczem sanitarnym na stacjach. Wzięłam koszulkę i zrobiłam sobie całą toaletę w ciepłej łazience i w ciepłej wodzie, a muzyczka grała z głośników. I można było jechać dalej. Oczywiście to mi nie przeszkadzało i nie narzekałam, bo dobrze wiedziałam, że mogę zastać takie warunki, stwierdzam tylko fakty. Ewa Bilan-Stoch zafascynowana dużymi samochodami. Chciała być żołnierzem Jakie samochody pani prowadziła? - Najpierw prowadziłam busa klubowego. Musiałam go wziąć, bo auto, którym przejeżdżałam przez granicę, musiało należeć do mnie. Tak było po prostu łatwiej i sprawniej na granicy. Trochę musiałam się nagimnastykować, bo akurat dzieciaki z klubu miały jechać na obóz. Napisałam jednak do trenerów, że to jest dla mnie bardzo ważne. Na szczęście udało im się załatwić inny transport i mogłam zabrać busa. Początkowo to właśnie nim jechałam. Oczywiście chciałam wsiąść do jednej z terenówek, bo jestem zafascynowana takimi samochodami od dziecka. W moim pokoju kiedyś na ścianach wisiały plakaty z ciężarówkami i jeepami. Miałam zawsze bzika na punkcie dużych samochodów. Głupio mi było jednak prosić "Exena" o to, czy mogę jechać jedną z terenówek, bo to w końcu nie była wycieczka. Bus z kolei był nam potrzebny, bo miał zbierać wszystkich kierowców, którzy oddają samochody. "Exen" sam jednak w końcu zapytał, czy chciałabym się przejechać którymś z samochodów. I tak wsiadłam do toyoty land cruiser. Jest dobrze, pomyślałam, skoro nie boją się powierzyć mi kluczyków. Potem jechałam jeszcze mazdą pickupem, w której kontrolki świeciły jak lampki na choince. Oczywiście na bieżąco zdawałam z tego wszystkiego relacje Kamilowi. Nagrywałam mu wideo i wysyłałam. W oko wpadł mi jeszcze jeden - największy ze wszystkich samochodów. Powiedziałam Kamilowi, że poproszę "Exena" o to auto kolejnego dnia. Tuż po tym dostałam kluczyki do tego samochodu. Bez proszenia. Emocje związane z samochodami były dla mnie odskocznią od stresującej i wojennej atmosfery tego wyjazdu. Dzięki temu nie myślałam o tym, że jadę w kierunku linii frontu. Przygód było dużo? - Cała masa. Przez zbieg zbiegów okoliczności okazało się, że przez jeden dzień będę kierowcą weterana wojennego. To 32-letni Anglik, który pomaga w Ukrainie, zajmując się na miejscu ochroną ważnych osób. Prowadzi również ewakuacje cywilów. Przez całą drogę wypytywałam go o wszystko, czego chciałam się dowiedzieć. Oczywiście za jego zgodą, bo na początku powiedział mi, że jedyne niewłaściwie pytania, to te, których się nie zada, czym zachęcił mnie do "przesłuchania" (śmiech). To było świetne spotkanie. Zresztą zapytał się mnie, co ja tu w ogóle robię. Przyznałam mu, że chciałam być żołnierzem. Zakładała pani po drodze kamizelkę kuloodporną albo hełm? - Nie. Nie było takiej potrzeby. Jak długo trwała cała wyprawa? - Cztery dni. W sumie przejechałam ponad 3200 km. To bardzo dużo, biorąc pod uwagę, że niektóre drogi były w takim stanie, że można było jechać 5 km/h. Jak daleko zapuściła się pani z całym konwojem? - Byliśmy w Zaporożu, Dnieprze, Mikołajowie, w okolicach Odessy i Kijowie. Pewnie zniszczenia wojenne robią wrażenie? - Kamil mnie pytał o to jeszcze w czasie wyjazdu, a ja odpowiedziałam mu, że chyba nie byliśmy w takich miejscach, w których te zniszczenia byłyby aż tak widoczne. Po czym koledzy zrzucili zdjęcia z wyjazdu na chmurę, a na nich fotografie zniszczonych budynków. Jestem fotografem, a jednak nie zauważyłam tego. Tak się chyba koncentrowałam na drodze. Przywiozła pani jakieś zdjęcia z tej wyprawy? - Tak, ale nie była to moja główna motywacja. Natomiast, jako fotograf, chciałam coś uwiecznić. Zresztą jeszcze przed wyjazdem zapytałam, czy mogę w ogóle zabrać aparat. Skoro była zgoda, to chciałam choćby udokumentować momenty, w których przekazywane są samochody. I jeszcze zaliczyłam niezłą wpadkę. Co się stało? - Ostatnie auta oddawaliśmy w Zaporożu. Tam zostawialiśmy ich najwięcej. Część oddaliśmy do południa i do kolejnego przekazania mieliśmy jeszcze dużo czasu. Był zatem czas wolny. W Zaporożu było na tyle bezpiecznie, że można było się przejechać samochodem, by rzucić okiem na miasto. Mieliśmy aplikację z alarmami przeciwlotniczymi. Tym razem to ja byłam pasażerem i miałam okazję, by robić zdjęcia. Zmieniałam obiektywy i zajęłam się fotografowaniem. Nie wiedziałam nawet, jakim autem jechaliśmy po mieście, a to - jak się później okazało - było bardzo ważne. Czekaliśmy na jednostki, które miały przyjechać po odbiór samochodów, więc udałam się na krótką drzemkę. Poprosiłam jednak chłopaków, żeby od razu mnie budzili, jak przyjedzie pierwsza jednostka, bym mogła zrobić zdjęcia. Nagle zjechały się wszystkie jednostki w jednym czasie. Były fajne rozmowy i wiele przeżyć. Niemal dobę później, kiedy byliśmy już w drodze z Kijowa i szykowaliśmy się do tego, by się rozdzielić, bo każde z nas jechało w inną część Polski, zaczęliśmy zbierać swoje rzeczy z różnych samochodów. Aparat znalazłam, ale nie miałam długiego obiektywu. Został pod siedzeniem jednego z trzech aut, jakie wówczas nam zostały w Zaporożu. Mało tego, nie wiadomo było, która jednostka zabrała ten samochód. W końcu wydedukowaliśmy, że to była jedna z toyot. Myślałam, że dostanę niezły ochrzan, a "Exen" wpadnie w furię, a tymczasem był stoicki spokój. Zaczął ustalać wszystko i okazało się, że mój obiektyw jest w... Bachmucie. Zaopiekował się nim sam dowódca batalionu. Przysłał nawet zdjęcie. Obecnie obiektyw jest w Kijowie i podczas kolejnego wyjazdu "Exen" przywiezie go do kraju. Byliście naprawdę blisko linii frontu. Było słychać wybuchy? - Tak. Ale przyznam, że bardziej bałam się, słysząc je rok temu, po polskiej stronie, kiedy Rosjanie mocno ostrzeliwali Jaworów. To było straszne. Teraz, w czasie tego wyjazdu, było słychać te wybuchy w oddali. W pewnych cyklach. Co pani dał ten wyjazd? - Pomogłam ludziom, zdobyłam nowe doświadczenia. To najważniejsze. Żołnierze korzystają z tych samochodów, a "Exen" wciąż prowadzi zbiórkę środków na kolejne auta. Usłyszałam wiele historii o tym, jak te pojazdy uratowały komuś życie. "Exen" ma też podgląd na to, gdzie te auta są i jak długo żyją. Widzę też, że ten wyjazd miał duży wpływ na mnie. Nagle problemy, które były dla mnie duże, stały się niewielkimi. Nie wiem, ile to potrwa, ale jestem teraz lepiej zorganizowana i mam też większą wydajność w pracy. Nauczyłam się tak zarządzać czasem, że nagle się okazało, że na wszystko mi go wystarcza. Rozmawiał - Tomasz Kalemba, Interia Sport Jeżeli ktoś chce wesprzeć zbiórkę na terenówki dla ukraińskich żołnierzy walczących na froncie to link znajdzie - TUTAJ! Jak oceniasz pomoc Ewy Bilan-Stoch w Ukrainie? - Dołącz do dyskusji na FB