Artur Gac, Interia: Ile procent było w panu niepewności i podpowiadało, żeby nie brać tej roboty? Maciej Maciusiak, trener kadry skoczków: - Trudno powiedzieć, ile procent, bo na pewno się nad tym nie zastanawiałem. Sprawy potoczyły się dosyć szybko, ja cały czas byłem lojalny wobec Thomasa. Ustalaliśmy też plany na następny sezon, jak to robiliśmy to sam spytał, czy dostałem propozycję. Odpowiedziałem mu, że nie, ale minęło kilka dni i przyszła ta ostateczna propozycja. Wówczas od razu go o tym poinformowałem. Oczywiście wiem, że wcześniej prezes Adam Małysz rozmawiał z zawodnikami, tak że w momencie, gdy przyszedł do mnie z propozycją, trochę byłem na nią przygotowany. Może nie tyle na ofertę, ale z tydzień wcześniej przyszedł do mnie Michal Doleżal i porozmawialiśmy. Najpierw myślałem w żartach, ale powiedział, abym to brał, bo on sam widzi, że zawodnicy tego chcą. Podyskutowaliśmy długo i nawet już obmyśleliśmy plany, jak to miałoby wyglądać. Powiem szczerze, że gdy Adam złożył mi tę ofertę, to chyba widział, jak byłem do tego przygotowany. Miałem już w głowie praktycznie poukładane, jak by to miało rzeczywiście dojść do skutku. Z jednej strony to dość logiczna ścieżka, że z roli asystenta przechodzi się do obowiązków pierwszego trenera. Z drugiej w takim układzie, gdy było się w sztabie trenera, z którym związek się żegna, wymagana jest lojalność. Uważa pan, że między wami cała chronologia zdarzeń odbyła się w sposób właściwy? - Gdy zwalnia się trenera, to chyba nie tylko w skokach narciarskich, ale też w innych sportach nie jest to na pewno miłe dla jednej ze stron. Jednak na pewno mamy do siebie szacunek. Byliśmy z Thomasem do końca, we właściwym układzie prowadziliśmy tę reprezentację. Gdy z jego strony padła propozycja, bym finałowego dnia w Planicy machał chorągiewką zawodnikom w ostatniej serii, odpowiedziałem że absolutnie nie, jedziemy do końca tak, jak jest. Zdawałem sobie sprawę, że dla niego to też jest ważne, by zakończyć tak, jak cały czas było w naszym teamie. Rozstania czasami są ciężkie i bolesne, ale czasem trzeba to zrobić. Chcę absolutnie odwołać się do pana szczerości. Nie muszę mieć wątpliwości, że odpowie pan bez migania się? - Przy dziennikarzach czasami trzeba postępować troszeczkę inaczej (śmiech). Też sporo nauczyła mnie praca w Eurosporcie. Czasami łapałem się na tym, że sam siebie strofowałem: "co ty w ogóle mówisz?". Po prostu za dużo rzeczy wiedziałem, a wiadomo, że choćby nie zawsze wypada wszystko powiedzieć. Czy w ogóle nie wszystko powinno się mówić. Zatem spróbujmy. Nie jest tajemnicą, że w kadrze siadła atmosfera, używając języka Piotra Żyły, który akurat najmniej dokładał do pieca, pod tym względem się "skiepściło". Czy pan, jako asystent i prawa ręka Thurnbichlera, gdyby tylko chciał, to mógł bardziej "umierać" za Thomasa? - Z jednej strony pracowaliśmy razem i znaliśmy się, bo wcześniej byłem w kadrze B. Później naszego drogi rozeszły się na sezon, po czym znów dostałem propozycję. Jak wróciłem, od samego początku było powiedziane, że ja mu zawsze powiem swoje zdanie. I tak było do samego końca. Czy ustalanie składów, czy inne rzeczy gdy chodzi o technikę - miał ode mnie podpowiedzi, a także członkowie sztabu. Tak że byłem szczery w stosunku do Thomasa. A jeśli chodzi o starszyznę, to Thomas sam dobrze wiedział, jak to bywało. Dużo energii to go kosztowało, sam czuł jak jest. Nawet przy ustalaniach składu na następne sezonu, tak jak miał to w planie, chciał, abym ja zajął się starszyzną. Po to, żeby mieć fun z tego, co się robi, a nie męczyć się każdego dnia. Czy zdarzało się, że w poczuciu lojalności i faktu, że pewna relacja wytworzyła się między wami, próbował mu pan szepnąć do ucha: "słuchaj, Thomas, może zrób z Dawidem czy Kamilem trochę inaczej, bo widzisz, że nie za bardzo chcą cię słuchać czy realizować to, czego oczekujesz". - Wiem, o co panu chodzi... Ja też przychodziłem po dwóch latach przerwy od tych zawodników i czasem... Nawet nie wiem, jak to powiedzieć, ale od samego początku czułem, że, kurcze, coś nie do końca działa. Brakło mi też tych dwóch lat, gdy nie wiedziałem, co działo się w tych grupach. Teraz wiem trochę więcej, jestem po pierwszych i szerszych rozmowach z zawodnikami. Wcześniej nie, że nie miałem śmiałości, ale to też chyba nie była moja rola, żeby aż tak z nimi szczerze porozmawiać, co do końca nie gra. Teraz już wiem i na pewno od pierwszych spotkań postaramy się pozmieniać, co nie grało. Czy chemia dlatego dość szybko się skończyła, że zawodnicy nie mieli przekonania, by mocniej podporządkować się zmianom, ordynowanym przez trenera od nich młodszego? - Trudno jest się wypowiadać na temat tego, co w zasadzie działo się już trzy sezony temu. Na pewno Thomas też miał wyniki w pierwszym sezonie, wszyscy bardzo dobrze skakali. Choć złośliwi twierdzą, że... - To się tak zawsze mówi, że to efekt tego czy tamtego. To tak nie działa, bo można zepsuć wszystko w jeden tydzień. Dawno się tak mówiło, że jak Adam zaczął dobrze skakać, był to efekt Pavla Mikeski, a nie Apoloniusza Tajnera. I to także było niefajne. To jest tak, jak w każdej innej, codziennej pracy, gdy swoją reputację można zepsuć w mgnieniu oka. Poza tym byłem w środku grupy, ale nie na tyle w jej epicentrum, bym posiadał wszystkie informacje. Jakie trzeba mieć dziś predyspozycje, podejście i atuty w swoim fachu, żeby w najbardziej optymalny sposób zawiadywać grupą "starszaków"? - Myślę, że po prostu trzeba być szczerym. Mnie jest też zdecydowanie łatwiej, bo znam ich od wieku juniora. Znamy się bardzo dobrze, tak że jak ktoś przyjdzie na trening, to już po samej minie jestem w stanie rozpoznać, że coś nie gra. Myślę, że będziemy rozwiązywać problemy, a te na drodze zapewne będą się pojawiać. Będziemy też zmieniać plany, bo czasami trzeba je korygować. Założenia i jakaś baza muszą być, ale w tym wypadku, gdyby coś się działało, trzeba reagować natychmiast, bo życie codzienne, a także różne kontuzje i urazy, wymagają elastyczności. Na pewno potrzebna jest indywidualizacja treningowa i bardzo ważne jest dopasowanie do każdego. Choćby jeden będzie dźwigał 100 kg, a drugi 60 kg w przysiadzie, ale trzeba zrobić tak, by efekt tej pracy był taki sam. Trener Józef Jarząbek, czyli pierwszy szkoleniowiec Dawida Kubackiego zastrzegł, że w ostatnim czasie nie miał zbyt dużego kontraktu ze swoim wychowankiem, ale patrząc z boku zaproszony przez Zbigniewa Klimowskiego ocenił, że być może za dużo było zaordynowanej siły, a za mało treningu technicznego. - Nie będę komentował czyichś wypowiedzi, wolałbym to przemilczeć. Powiem, że trenerów klubowych serdecznie zapraszam, jak tylko chcą się dowiedzieć czegoś z pierwszej ręki. Czasami mówi się, że kadra jest zamknięta, a ja myślę, że często jest na odwrót. To znaczy troszeczkę starsi trenerzy również są bardzo mile widziani, nawet jeśli chcą tylko przyjść by coś podglądnąć na treningu. Ja zawsze jestem otwarty na rozmowę, czy nawet wyjaśnienie planów treningowych. Każdego z osobna chętnie zapraszam. To cenne, co pan przed momentem powiedział. A może byliby w stanie też coś zasugerować w dialogu? Przecież każdy pierwszy trener zna zawodnika też od strony emocjonalnej. - No dokładnie. Ja tyle już przerobiłem tych kursów, ale myślę że najwięcej daje to, gdy trenerzy przyjdą na skocznię, by popatrzeć i porozmawiać o technice, a nie siedzieć w salce i wyjaśniać rzeczy w teorii. Coś takiego też nic nie daje. Ja pamiętam jeszcze czasy, jak przyszedł Hannu Lepistoe. Taki kurs z nim trwał bodaj przez dwa dni po cztery godziny. Wyjaśniał i tak dalej, a na końcu ci trenerzy wyszli i powiedzieli "co on pieprzy". Tak że ręce opadają. Ale na skocznię, na trening siłowy i motoryczny, czy plyometryczny serdecznie wszystkich zapraszam. W jakim stanie zostały polskie skoki po erze Thurnbichlera? - Na pewno jeszcze trzeba je budować, tych chłopaków stać na powrót do światowej czołówki, bo chyba o to nam wszystkim chodzi. Oczywiście mamy też dziurę lekko pokoleniową. Myślę o rocznikach 1995-1999, z których mamy jedynie Pawła Wąska na odpowiednio wysokim poziomie. Od Pawła, jedynego rodzynka, do roczników 2005 brakuje nam zawodników. Dopiero poniżej mamy naprawdę super grupę. Praca juniorska w tym systemie na pewno przynosi efekty. I uważam, że już w nowym sezonie będziemy walczyli o złoty medal mistrzostw razem z Austrią. Propozycja, którą otrzymał Thomas, by zostać trenerem kadry juniorów, jest optymalnym i idealnym scenariuszem? - Myślę, że tak. Jedyne, co może się pojawić, to znowu bariera językowa. Na pewno z młodszymi chłopakami trzeba być na co dzień, od poniedziałku do piątku. Większość chodzi do szkoły, część już kończy szkołę, ale nadal są w wieku juniora, więc trzeba wszystko poskładać. Na pewno, jeśli Thomas się zdecyduje, to owoce pracy zobaczymy już wkrótce. Jako przykłady bardzo dobrych zawodników w swoim wieku podam Kacpra Tomasiaka, Szymona Byrskiego, czy Wiktora Szozdy. A jest jeszcze grupka z 6-7 zawodników, którzy już są na wysokim poziomie. Może jeszcze nie w tym roku na Puchary Świata, chociaż zobaczymy. Nie będziemy się zamykać, jeśli nawet któryś z juniorów będzie prezentował poziom nawet równy z tymi starszymi. Wówczas na pewno ten młodszy pojedzie na zawody. A co takiego jest w Thurnbichlerze, iż ma większą łatwość trafiania do młodych chłopaków? - Nie wiem (uśmiech). Bo jest to ewidentne. Przykład Pawła Wąska, który w pełni mu zaufał, jest dowodem, że można zostać liderem kadry. - Thomas patrzy do przodu, cały czas się rozwija, widzi i podpatruje. Natomiast te wszystkie nowinki techniczne, czy technikę zdecydowanie łatwiej wprowadzić młodemu zawodnikowi niż starszym, którzy są przyzwyczajeni do jakichś schematów. Imprezą sezonu będą igrzyska olimpijskie. Celem jest...? - Na początku na pewno przywrócenie atmosfery i pokazanie już w sezonie letnim, że jesteśmy na wyższym poziomie. A na wstępie Pucharu Świata od razu być konkurencyjnymi i bić się o czołowe lokaty. Natomiast głównym celem jest zdobycie przynajmniej jednego medalu olimpijskiego w Mediolanie. Rozmawiał Artur Gac Chcesz porozmawiać z autorem? Napisz: artur.gac@firma.interia.pl