1 maja 43-letni szkoleniowiec oficjalnie objął stanowisko trenera kadry kobiet w Polskim Związku Narciarskim. Przez ostatnie trzy lata pracował we Włoszech, wcześniej - przez sześć lat - był szkoleniowcem polskiej kadry mężczyzn, doprowadzając Kamila Stocha do dwóch złotych medali olimpijskich na igrzyskach w Soczi. Przed Łukaszem Kruczkiem nowe wyzwanie przed którym jednak nie czuje obaw, o czym mówi w rozmowie z Interią. Olgierd Kwiatkowski, Interia: Obejmuje pan stanowisko trenera kadry kobiet w skokach narciarskich. Z jakimi nadziejami? Łukasz Kruczek, trener kadry kobiet w skokach narciarskich, były szkoleniowiec kadry mężczyzn: - Wolałbym mówić nie o nadziejach, ale o zadaniach i oczekiwaniach. Konkurs drużyn mieszanych w skokach stał się dyscypliną olimpijską. Dzięki temu otrzymujemy jedną szansę więcej na medal olimpijski. Dla nas to jest bardzo istotna wiadomość, bo mamy drużynę męską na najwyższym światowym poziomie, a na ostatnich mistrzostwach świata z dobrej strony pokazały się też nasze dziewczyny. W mikście wystartowały pierwszy raz i polska drużyna zajęła szóste miejsce. Obiecujący wynik. Na razie to mój główny cel - stworzyć drużynę. Tak jak kiedyś w męskich skokach mieliśmy zbudować silny zespół i to się udało, tak teraz przede mną stoi zadanie skonstruować drużynę kobiecą. Stać nas na silną drużynę kobiecą? - Tak, ale potrzeba nam na to trochę czasu. Nie jesteśmy w stanie przeskoczyć pewnych etapów. Mamy obecnie wąską grupkę dziewczyn, które są juniorkami i pokazują się już w zawodach międzynarodowych. One będą tworzyć trzon grupy. Sięgamy niżej do zawodniczek, które nie są jeszcze nawet juniorkami. To jest szeroka grupa. Ile zawodniczek trenuje w Polsce skoki narciarskie? - 39. W tej chwili tyle zawodniczek figuruje w systemie licencyjnym i można je uznać za uprawiające skoki narciarskie na poziomie wyczynowym. Większość tych dziewczynek jest w wieku 12-14 lat. Nie możemy ich jeszcze brać pod uwagę już teraz, ale dopiero myśląc o najbliższych dwóch sezonach. W skokach narciarskich kobiet, na przykład w zawodach Pucharu Świata, zawodniczki pojawiają się w czołówce już w wieku 17-18 lat, czyli postępuje to szybciej niż w skokach męskich. Powiedział pan o drużynie, ale jakie są szanse by polskie skoczkinie zaistniały w konkursach indywidualnych? - Skoki kobiet to młoda dyscyplina olimpijska i w tej chwili światowa czołówka wykrystalizowała się na poziomie 10-12 zawodniczek. Reszta skoczkiń znajduje się w tle, a to oznacza, że w krótkim odstępie czasu można doszusować do najlepszych. Ale czy nie jest tak, że mamy obecnie tylko dwie zawodniczki, które mogą nas reprezentować w Pucharze Świata i na mistrzostwach świata - Kingę Rajdę i Kamilę Karpiel? - Nie ma co odnosić się do nazwisk, mówić, że to są dwie czy trzy skoczkinie. Skoro mamy cel, żeby startować w konkursach drużynowych, to musimy mieć ich więcej. W drugiej części sezonu będą zawody Pucharu Świata w Japonii i w Słowenii i wtedy chciałbym wystawić czwórkę zawodniczek w konkursie drużynowym. Praca z kadrą kobiet to dla pana zupełnie nowe doświadczenie. Sądzi pan, że możliwe będzie przekopiować system treningów z męskich skoków? - Sam system z grubsza niewiele się różni. Jeśli chodzi o zawodniczki ze światowej czołówki to one nawet często trenują z grupami męskimi. Tak jest w przypadku zwyciężczyni ostatniej edycji cyklu Pucharu Świata Norweżką Maren Lundby. Ona od kilku lat trenuje z mężczyznami. Jeśli chodzi o założenia techniczne wielkich różnic w treningu mężczyzn i kobiet nie ma. Ale musimy wziąć pod uwagę, że kobiety mają inną budowę ciała, są słabsze fizycznie, co daje nam mniejsze parametry mocy. Widzi pan możliwość wspólnych treningów z kadrą mężczyzn? - Nie ma takiej możliwości. Treningi wyglądają niby podobne, ale różnica między treningiem chłopców i dziewczyn jest kolosalna. Chcemy natomiast trenować z młodszymi grupami. Czy zmiana w pana biografii trenerskiej odbyła się płynnie. Jak się pan rozstał z kadrą Włoch? - Serdecznie pożegnałem się z zawodnikami. Do końca kontraktu czyli do końca kwietnia, prowadziłem treningi, również wtedy kiedy byłem w Polsce. We Włoszech zostawiłem nie zawodników ale trenerów. To był jeden z moich celów, żeby przekazać trochę wiedzy młodym trenerom. Stopniowo przesuwaliśmy zawodników do szkolenia trenerskiego. Zostawiłem we Włoszech czterech fajnych chłopaków, którzy mogą zająć się teraz młodzieżą. Jak pan ocenia pracę z włoskimi zawodnikami, wyniki sportowe, jakie osiągnęliście? - Wynik nie jest w żadnym stopniu dla mnie satysfakcjonujący. Pierwsze dwa lata we Włoszech były jednak udane. Zawodnicy punktowali w Pucharze Świata, Alex Insam zdobył w Park City wicemistrzostwo świata juniorów. Mieliśmy też dobry sezon letni w Grand Prix, w którym każdy zawodnik wskoczył do dziesiątki. Naraz ta tendencja wznosząca się załamała. Było wiele przyczyń tego kryzysu, przede wszystkim trafiliśmy na trudny moment reorganizacji związku narciarskiego. Czyli we Włoszech również są źle działające związki sportowe? - Szczególnie ten organizacyjny rozgardiasz odczułem w ubiegłym roku. Nie wiedzieliśmy, co mamy robić, czy będą pieniądze, nie było dyrektora sportowego. To mocno komplikowało sprawę, ponieważ większość zawodników należy do klubów wojskowych i żeby wyjechać na zgrupowanie musieli dostać zwolnienie ze związku, a zwolnienie otrzymuje tylko zawodnik kadry narodowej. Kadry nie były powoływane, bo dokonuje tego dyrektor sportowy, którego nie było. Pierwsze zgrupowanie musiałem przekładać kilka razy, wyłącznie z przyczyn formalnych. Patrząc przez pryzmat włoski, z dystansu, chyba nabiera pan szacunku do tego jak działa Polski Związek Narciarski i polski system szkolenia w skokach? - Teraz kiedy jestem w Polsce, cieszę się, że byłem we Włoszech, bo to było cenne doświadczenie. Zobaczyłem, w jaki sposób funkcjonuje inny system. Oczywiście, zdaję sobie sprawę że Polska i Włochy w skokach narciarskich to zupełnie inna skala. U nas to niemal sport narodowy, a we Włoszech nie wzbudza zainteresowania, skoczkowie nie są na świeczniku. Mimo wszystko jednak nie tylko kibice, ale i polscy trenerzy mają tendencje do narzekania jak to u nas jest źle, a gdzie indziej lepiej. Pracowałem za granicą i widzę, że wcale za granicą nie musi być lepiej. Na koniec pytanie o pana inne doświadczenie trenerskie. Pana córka uprawia jeździectwo. Czy wykorzystuje pan swoją wiedzę trenerską ze skoków narciarskich w tym sporcie. Czy to jest możliwe? - Córka trenuje w Żywcu. Ja jej zajęcia, występy podobnie przeżywam jak każdy trening, każdy start moich zawodników. Jeździectwo to sport, który wydawał się ekstremalnie nudny, teraz wydaje mi się bardzo ciekawy. Znajduję też pewne elementy wspólne między tymi sportami, chociażby kwestia odbicia - za wcześnie, czy za późno. Tu i tam występuje kwestia timingu, właściwego wymierzenia dystansu. Dla każdego szkoleniowca możliwość zobaczenia jak funkcjonuje trochę inny sport jest cennym doświadczeniem. Rozmawiał Olgierd Kwiatkowski