Kubacki: Trener ponarzekał, ale w końcu dogadaliśmy się Michał Białoński, Interia: Trener Thurnbichler narzekał, korygował różne elementy w twoich skokach, to w drugim sobotnim skoku pokazałeś mu, że potrafisz wskoczyć do ligi, w której występujesz tylko ty. Dawid Kubacki: Trener ponarzekał, ale myślę, że w końcu się dogadaliśmy. Musiałem posklejać skoki do kupy. Zeszło trochę długo, do ostatniego sobotniego skoku. Próbny i ten z pierwszej serii były takie sobie, z technicznymi błędami. Będę się bił w piersi, bo nie było łatwo atakować z ósmego miejsca, a jednak wygrałem. Z tego trener powinien być zadowolony. Pokazałem mu, że potrafię walczyć i nigdy nie jestem na straconej pozycji. PESEL "rośnie", ale sytuacja się nie zmienia! (śmiech). Czy tajemnicą tej "petardy" była poprawa sylwetki najazdowej, o której w piątek mówił trener? - Nie tylko to. W pierwszym skoku spóźniłem odbicie i to o półtora metra. W finałowej serii ono w końcu "siadło". Gdy dostaje się energię z progu, to ten skok w locie wygląda zupełnie inaczej. Momentalnie zyskuje się prędkość, którą na dole można wykorzystać. Leciałeś o piętro wyżej niż konkurencja. Czy pułap lotu też miał znaczenie? - Trochę tak, choć trzeba to wyważyć. Jeszcze kilka lat temu zdarzały mi się skoki, w których leciałem bardzo wysoko, ale brakowało prędkości. Kubacki: Wreszcie miałem rację. Jestem żonaty, więc się cieszę z takich rzeczy Z tym atakiem z dalekiej pozycji, to mała powtórka z mistrzostw świata w 2019, gdy wygrałeś konkurs, atakując z 27. pozycji po I serii? - To lekko przesadzone porównanie. Tu aż tak dużych różnic na półmetku nie było. Do Kuby Wolnego traciłem coś koło "dychy". (Gdy ktoś z dziennikarzy podpowiedział błędnie, że Dawid tracił tylko 6 pkt, podczas de facto jego strata wynosiła 10.8 pkt, co skorygowała Interia) Widzisz, chociaż raz w życiu miałem rację! Żonaty jestem, to się cieszę z takich rzeczy! Zatem moja strata nie była aż tak duża. W drugim skoku wszystko siadło, tak jak miało siąść. Również warunki miałem fajne, bo się jeszcze załapałem na ten minimalny, ale jednak wiejący pod narty wiatr. Później to się jednak zmieniło, na dodatek zaczęło padać, a mokre kombinezony nie sprzyjają zawodnikom, zatem wszystko się dla mnie pomyślnie poukładało. Teraz powrót do pokoju i dalsza praca. W niedzielę kolejny konkurs. Fajnie go zacząć skokami, jakim w sobotę zakończyłem. Lądowałeś prawie na równym, a jednak zdobyłeś się na machnięcie pięścią, w geście wiktorii. 134.5 m to jest jeszcze bezpiecznie na tym obiekcie? Piotr Żyła twierdzi, że tak, że dopiero powyżej 136 m jedzie się na plecach na przeciwskoku. Trzeba to mieć na uwadze, bo poza punkt konstrukcyjny (w Wiśle wynosi on 134 m - przyp. red.) robi się już trudno. Tak jak sam widzisz: dwa skoki były takie sobie, w trzecim "wypaliłem" i poleciałem na sam dół. Ja się z tego cieszę, wszystko było bezpiecznie. Mający wiatr w plecy Kamil Stoch próbował deptać ci po piętach, zajął drugie miejsce. Choć nie było wielu zawodników ze światowej czołówki, to jednak siedmiu Polaków w "10" przywołuje złoty okres z czasów Stefana Horngachera w roli waszego trenera. - Ja bym powiedział, że wszyscy poczujemy, że nasze skoki wracają na właściwe tory. Nie tylko kadry A, ale też tej drugiej grupy. Wszyscy byli bardzo dobrze przygotowani do tych zawodów. To my tworzyliśmy tę czołówkę. Na ile ważne było wsparcie najbliższych - żony i córki, których przed chwilą uściskałeś, którzy wreszcie nie musieli marznąć w oczekiwaniu na ciebie, jak zimą? - Nie musieli marznąć, ale trochę musieli uciekać przed deszczem (śmiech). Na szczęście za bardzo ich nie dolało. Oczywiście, to jest zawsze miły moment, kiedy po wygranych zawodach mogę ich uściskać, cieszyć się razem z nimi. To jest super rzecz. Przed zawodami gonimy cały czas, przygotowujemy się do skoku, więc na pogawędki i dla rodziny czasu nie ma. Na szczęście po zawodach to się zmienia. Oby więcej takich konkursów! Rozmawiał w Wiśle Michał Białoński, Interia Czytaj też: Co się stało z Żyłą? Szokujące słowa Thurnbichlera!