Kiedy kryzys zamienił się w sukces, czyli jak Łukasz Kruczek odmienił polskie skoki
Kilka dni temu, a dokładnie 1 listopada, Łukasz Kruczek skończył 50 lat. Nie był on wybitnym skoczkiem narciarskim, za to w zawodzie trenera sięgnął po najwyższe laury. To uznana marka, a dwa tytuły Trenera Roku w Plebiscycie "Przeglądu Sportowego" mają swoją wymowę. Przez osiem lat Kruczek prowadził reprezentację Polski w skokach narciarskich. Teraz w rozmowie z Interia Sport opowiedział o ponad 40-letniej przygodzie z tym sportem i o wielkiej nagrodzie, jaka spotkała go ze strony Kamila Stocha.

W skrócie
- Łukasz Kruczek opowiada o swojej drodze od sportowca do wybitnego trenera, prowadząc polską kadrę skoczków narciarskich do największych sukcesów.
- Wspomina kluczowe momenty kariery – dramatyczne kryzysy, przełomowe decyzje oraz spektakularne zwycięstwa, podkreślając wagę pracy zespołowej i wyzwań trenerskich.
- Opisuje relacje z zawodnikami, m.in. Kamilem Stochem, oraz kulisy odejścia z reprezentacji i powrotu, kiedy otrzymał osobistą propozycję od Stocha.
- Więcej podobnych informacji znajdziesz na stronie głównej serwisu
W rozmowie z Interia Sport Łukasz Kruczek opowiedział o swoim największym sukcesie w czasach, gdy był sportowcem, a także o szybkiej drodze do trenera kadry, na której nie brakowało wielu przeszkód.
To właśnie Kruczek wraz ze swoim sztabem wprowadził polskich skoczków na salony. Nie pojedynczych zawodników, a całą drużynę. Nie zabrakło zatem historii o tym, jak Polacy dogonili świat. Będzie też o wielkim kryzysie, po którym chciał odejść z pracy z kadrą. A na koniec o nagrodzie od Kamila Stocha.
Łukasz Kruczek - najpierw kombinacja norweska i wygrane z Adamem Małyszem
Tomasz Kalemba, Interia Sport: Pół wieku przeleciało. To było prawie 50 lat ze skokami?
Łukasz Kruczek: - To prawda. 50 lat za mną. Zmienia się kolejny numer, ale nie przywiązuję to tego większej wagi. A skoki? Od 43 lat jestem z nimi związany. Miałem siedem lat, kiedy zacząłem skakać, choć tak naprawdę jeszcze wcześniej. To były czasy, kiedy sami budowaliśmy skocznie koło domu. U mnie było chyba z pięć, a może siedem skoczni. I jak przychodził okres Turnieju Czterech Skoczni, to było to wielkie skokowe święto, bo w telewizji tylko te zawody były transmitowane. I my w tym czasie rozgrywaliśmy własny turniej na skoczniach dookoła domów.
Wtedy zamarzyłeś, że chcesz zostać wielkim skoczkiem?
- Nie. To była tylko dla mnie zabawa. Skakał jednak mój tata Piotr. Nawet był w kadrze narodowej. Akurat byliśmy na zawodach Pucharu Beskidów w Szczyrku. Tata podszedł ze mną wtedy pod próg, gdzie stali trenerzy. Rozmawialiśmy wówczas z Januszem Walusiem, który w tamtym czasie był jednym z trenerów LKS Klimczok Bystra. I tak od słowa do słowa po kilkunastu dniach narty skokowe pojawiły się u mnie w domu. Tak zaczęła się na dobre moja przygoda z tym sportem. Początkowo to jednak była kombinacja norweska. Aż do 1993 roku. Miałem wówczas prawie 18 lat.
Po tym, co się stało w Ruce, to było w drużynie więcej milczenia, niż dyskusji. Zamknęliśmy się w pokoju. Powiedziałem swoje. Trzęsącym się głosem, bo zapowiadałem odejście. Pamiętam, że wtedy pierwszym, który się odezwał, był Maciek Kot. Nie potrafię dokładnie zacytować, ale to było coś na zasadzie, że musimy to przewalczyć i jedziemy dalej. Za moment poczułem, że reszta wciąż ma do mnie zaufanie. Przedstawiliśmy plan, co robimy
Kiedy zdecydowałeś się na skoki?
- Do Polski przyszedł trener Pavel Mikeska i powołał pierwszą kadrę. Byli w niej wówczas sami młodzi zawodnicy. I to był zbiór zawodników, którzy startowali wtedy zarówno w skokach, jak i kombinacji norweskiej. Nawet Adam Małysz startował też w dwuboju razem ze mną. W 1994 roku byłem brązowym medalistą mistrzostw Polski, a zaraz za mną był Adam. W 1995 roku, choć już zdecydowałem się na skoki narciarskie, to jeszcze byłem w kombinacji norweskiej na mistrzostwach świata juniorów w szwedzkim Gaellivare. Prosto stamtąd Adam poleciał na mistrzostwa świata w narciarstwie klasycznym do Thunder Bay. Wybrałem skoki, bo w Polsce kombinacja norweska właściwie przestała istnieć. Polski Związek Narciarski zdecydował wówczas, że stawia na skoki narciarskie. Tam szły wszystkie środki, ale i tak wówczas była straszliwa bieda.
Walka o miejsce w kadrze, zapisał się w historii
Co sobie poczytujesz za największy sukces w skokach?
- Najlepszy mój rok, to był chyba 2001. Zdobyłem wówczas dwa złote medale na Uniwersjadzie. W tym sezonie stawałem na podium w Pucharze Kontynentalnym. Punktowałem w Pucharze Świata. To było dla mnie coś, bo trenowałem poza kadrą. W dużej mierze robiłem to sam, choć miałem też pomoc trenera Tadeusza Kołdera. Celem był powrót do kadry i ten cel zrealizowałem. W grudniu 2001 roku razem z: Adamem Małyszem, Robertem Mateją i Wojtkiem Skupniem stanęliśmy w Villach na podium w konkursie drużynowym Pucharu Świata. To był historyczny moment dla polskich skoków. I to chyba jest mój największy sukces. W tamtym dniu wszyscy wznieśliśmy się na wyżyny, by skakać razem z wybitnie skaczącym Adamem w konkursie drużynowym. To nam dało trzecie miejsce.
Dwa razy byłeś na zimowych igrzyskach olimpijskich. W Nagano startowałeś, ale w Salt Lake City nie pojawiłeś się w żadnym konkursie.
- Wyjazd na igrzyska to dla sportowca zawsze jest niewiadoma. Oczekiwania związane z igrzyskami są bardzo mętne. Wszyscy mówią, że to są niesamowite zawody. W czasie zimowych igrzysk jednak wiele zależy od tego, gdzie mieszkasz i jakie wyniki osiągasz. Byłem na igrzyskach i jako zawodnik, i jako trener i te zawody niewiele różnią się od innych startów w czasie sezonu. Tylko jest większa presja. Pod względem sportowym są one nawet nieco łatwiejsze niż Puchar Świata, bo ze względu na limity, skacze mniej lepszych zawodników. Budowa otoczki, że to jest szczególna impreza, sprawia, że rośnie trudność tych zawodów. W Nagano warunki nas nie rozpieszczały. Były śnieżyce i wichury. Tam działo się wszystko. Co chwilę było coś przekładane.
Te igrzyska odcisnęły chyba największe piętno na całej grupie. To były pierwsze zimowe igrzyska dla tej młodej grupy skoczków. Dla nas wszystko tam było nowe. Do tego igrzyska odbywały się w egzotycznym dla nas kraju. Wszyscy chyba bardziej zapamiętaliśmy to, co się działo dookoła, niż same skoki na skoczni. Zamieszkaliśmy tam blisko skoczni w Hakubie i to było świetnie pomyślane. Wszystko to robione było pod kątem Adama Małysza, bo jego nazwisko przewijało się wówczas w gronie faworytów. Rok wcześniej wygrał przecież w Hakubie próbę przedolimpijską. Warunki w mieszkaniu mieliśmy jednak fatalne. Trudno było wejść do pokoju z torbami. Zapadła zatem decyzja, że szybko wracamy do wioski olimpijskiej. Było trochę zamieszania, ale igrzyska mają to do siebie. W Pucharze Świata wszyscy poruszamy się trochę, jak we własnym domu, a na igrzyskach wszystko jest inne, a do tego wpada się w duży konglomerat różnych dyscyplin.
W Salt Lake City ani razu nie stanąłem na starcie i to trochę bolało, bo wydawało mi się, że byłem w stanie rywalizować o miejsce w jednym z konkursów. Nas tam jednak pojechało sześciu, więc zadanie na starcie było utrudnione. Wyniki treningów nie broniły mnie. Sam zresztą nie wystawiłbym siebie. Wstawianie do składu dla idei, żebym miał odhaczony start, to nie na tych igrzyskach, bo na nich cel był zupełnie inny. Mieliśmy stamtąd wrócić z medalem.
Mogłeś osiągnąć w skokach więcej jako zawodnik?
- Gdybym wiedział to wszystko, co teraz i mógłbym cofnąć czas, to byłoby całkiem inaczej. Takie są często rozmowy trenerów, którzy kiedyś byli zawodnikami. Może byłoby inaczej, ale tego nie jesteśmy w stanie teraz sprawdzić. Można byłoby dyskutować na ten temat, ale to nic już nie zmieni.
Łukasz Kruczek objął kadrę, a Adam Małysz odszedł. "To była bardzo dobra decyzja dla wszystkich"
Niemal prosto z roli zawodnika przeniosłeś się do kadry w skokach w roli trenera.
- Rola trenera od razu mi spasowała, choć kiedy byłem zawodnikiem, to nigdy nie zakładałem, że zostanę szkoleniowcem. Tak się moja droga ułożyła, że w procesie edukacji poszedłem w kierunku trenerskim i to zaczęło mi się podobać. Poczułem, że mogę przenieść swoje doświadczenia jako zawodnik do roli trenera. Widziałem sport z innej perspektywy, której często nie ma trener. Udało mi się to płynnie zrobić. Miałem też dużo szczęścia do ludzi, których spotykałem na swojej drodze. Oni bardzo pomogli mi na początku drogi szkoleniowca. Nie miałem doświadczenia trenerskiego, a od razu trafiłem do reprezentacji Polski w roli asystenta Heinza Kuttina w kadrze B, a potem w kadrze A. Byłem też asystentem Hannu Lepistoe, a następnie w marcu 2008 roku zostałem trenerem kadry.
Wiele zawirowań było w tamtym okresie. Kiedy już zostałeś trenerem reprezentacji, to od kadry postanowił się odłączyć Adam Małysz, tworząc własny team.
- Początki mojej pracy w zawodzie nie były proste. Ale z tych trudności wyciągnęliśmy wnioski. Wszystkim nam udało zrobić z tego coś dobrego. Te trudności nie powodowały tego, że coś nam się rozsypywało, tylko po prostu trzeba było ułożyć klocki w inny sposób. Decyzja Adama zaskoczyła mnie wówczas. Usiedliśmy jednak wtedy z Adamem i przedyskutowaliśmy wszystko dokładnie. Jakiś czas temu zrozumiałem decyzję Adama i powody, jakimi się kierował. Z takimi problemami, jakie miał wówczas Adam, boryka się bardzo wielu zawodników, tylko nie każdy ma możliwości i taką siłę charakteru, by podjąć taką decyzję. Teraz można powiedzieć, że to była bardzo dobra decyzja dla wszystkich stron całego systemu. To pozwoliło na spokojną pracę Adamowi, a nam pozostałym na skupieniu się na pracy z młodymi zawodnikami.
Miałeś z kim pracować, bo to był czas kiedy wiek juniora kończyli: Kamil Stoch, Piotr Żyła, Stefan Hula, Maciej Kot, przebłyski miewał Dawid Kubacki.
- Mieliśmy naprawdę grupę wielkich talentów, na których ci trenerzy, którzy znaleźli się poza grupą Adama, mogli się skoncentrować. Tym sposobem dostaliśmy dwa lata spokojnej pracy w bardzo dobrych warunkach. Adam wziął na siebie całą presję, bo cała Polska patrzyła tylko na niego. Reszta mogła spokojnie podnosić swoje umiejętności. W momencie kiedy Adam zdecydował się zakończyć karierę, to oni byli gotowi do tego, by przejąć presję po nim.
Dość szybko mogły przyjść pierwsze sukcesy, bo przecież w mistrzostwach świata w Libercu za podium znalazł się Kamil Stoch i drużyna.
- Tam żałuję najbardziej konkursu drużynowego. Zabrakło nam wówczas 9,1 pkt. do brązowego medalu. Po pierwszej serii byliśmy wówczas na trzecim miejscu. Fantastycznie skakał wtedy Stefan Hula.
Z 2011 roku poza medalem Adama Małysza i ogłoszeniem przez niego zakończenia kariery, pamiętam wielką złość Kamila Stocha. On był już wówczas gotowy do tego, by zdobyć medal.
- Kamil na mistrzostwa świata do Oslo jechał po zwycięstwach w Pucharze Świata w Zakopanem i Klingenthal. To były dla niego pierwsze miejsca na podium w karierze. To zatem zrozumiałe, że był w gronie kandydatów do medalu. Na normalnej skoczni był szósty. Na dużej był w grze o medale po pierwszej serii. W drugiej jednak miał upadek i stąd była u niego tak duża złość. Te wszystkie "upadki" bardzo go jednak zahartowały. On niemal w każdym sezonie miał taki moment, kiedy robiło się ekstremalnie pod górkę, ale radził sobie.
Totalny kryzys i odkrycie Roberta Matei w Kazachstanie. "To był przełomowy moment"
W Predazzo w 2013 roku w końcu święciliście wielkie sukcesy. Kamil Stoch został mistrzem świata, a drużyna zdobyła brązowy medal. A przecież sezon zaczął się koszmarnie. Wszystko zmieniły jednak wydarzenia w Ruce. Tam nasza drużyna zajęła ostatnie miejsce w konkursie drużynowym Pucharu Świata, a w rywalizacji indywidualnej w serii finałowej był tylko Dawid Kubacki. A potem byliśmy świadkami pamiętnych wydarzeń w hotelu.
- To, co się stało w Ruce, zmieniło zupełnie dynamikę wydarzeń w grupie. Trudno powiedzieć, żeby zawodnicy skaczący w Pucharze Świata czegoś nie potrafili. Różnica między zawodnikiem, który wygrywa, a tym, który zajmuje 30. miejsce, nie jest wcale taka duża. Owszem, kibicowi się wydaje, że to jest przepaść. Gdybyśmy to jednak sprowadzili do procentów, to pewnie byłaby to różnica na poziomie błędu statystycznego. W Ruce nasi zawodnicy chcieli postawić kropkę nad "i" po słabszym starcie, chcieli pokazać, że jednak potrafią. Postanowili postawić wtedy wszystko na jedną kartę. Tam był totalny kryzys.
I właśnie ta historia nadaje się na film, jak z ruiny powstało imperium i to w ciągu zaledwie kilkunastu tygodni.
- Można byłoby rzeczywiście zrobić niezły scenariusz do tego, ale to było charakterystyczne dla tej ekipy. Ona pisała wiele takich historii, które można byłoby sfilmować. Po tym, co się stało w Ruce, to było w drużynie więcej milczenia, niż dyskusji. Zamknęliśmy się w pokoju. Powiedziałem swoje. Trzęsącym się głosem, bo zapowiadałem odejście. Pamiętam, że wtedy pierwszym, który się odezwał, był Maciek Kot. Nie potrafię dokładnie zacytować, ale to było coś na zasadzie, że musimy to przewalczyć i jedziemy dalej. Za moment poczułem, że reszta wciąż ma do mnie zaufanie. Przedstawiliśmy plan, co robimy. Tam była kwestia wycofania z zawodów w Soczi, które były próbą przedolimpijską, Kamila i Piotrka. Oni pojechali do Ramsau z Grześkiem Sobczykiem i ze mną. Reszta dostała nowe kombinezony i leciała do Soczi. Mieliśmy wszystko rozpisane krok po krok, ale wciąż nie mieliśmy stuprocentowego punktu zaczepienia w postaci sprzętu. To wszystko wyszło dopiero tydzień później.
Ale co?
- Część grupy startowała w Pucharze Świata, a reszta była na Pucharze Kontynentalnym w kazachskich Ałmatach. Tam dwa razy drugi był Klimek Murańka. Zadzwonił wówczas stamtąd Robert Mateja i mówi: To są kombinezony. I zaczęliśmy w nich wtedy grzebać. Tu chodziło o sam materiał, a nie o strój. Mieliśmy stroje Meiningera, a kadra B miała materiał Eschlera. Te stroje przygotowywał dla nich wówczas Michal Doleżal. Powiedzieliśmy o tym Kamilowi i Piotrkowi. Siedzieliśmy wieczorem w Ramsau i Piotrek zapytał, czy bardzo zmieniły się nogawki? A to był rok, kiedy zmieniły się właśnie kroje. Pomyśleliśmy i wyszło nam na to, że nie, że zmieniła się tylko góra kombinezonu. W tym momencie kliknęło nam w głowie. Tułów jest przecież chroniony numerem, więc ta góra nie miała wielkiego wpływu. Nie zostaliśmy w Ramsau ani chwili dłużej. Spakowaliśmy się i wróciliśmy do domu. Wziąłem kombinezon od Piotrka i przeszyłem go, a dwa dni później pojechaliśmy skakać do Zakopanego. Piotrek najpierw skoczył w tym startowym, a później ubrał ten przeszyty. Wyleciał w powietrze i od razu odpuścił, bo wiedział, że będzie za daleko. W tym momencie złapałem za telefon i zadzwoniłem do Zbyszka Klimowskiego, żeby przeszywał pozostałe kombinezony. I w tych zmienionych kombinezonach pojechaliśmy do Engelbergu. Tam wróciliśmy do światowej czołówki. Kamil był wówczas drugi, a Dawid dziewiąty w pierwszym konkursie. W drugim było gorzej, ale było trzech zawodników w drugiej "10". Tam w pierwszym konkursie zdobyliśmy 134 punkty. To było cztery razy więcej niż we wszystkich wcześniejszych konkursach. Do mistrzostw świata w Predazzo musieliśmy sztukować kombinezony z tego, co mieliśmy, a ten lepszy materiał dostaliśmy dopiero na krótko przed główną imprezą.
Od tego momentu zaczęły się tłuste lata polskich skoków narciarskich.
- To był rzeczywiście przełomowy moment. Oczywiście mieliśmy też później kryzysy, ale nigdy nie zeszliśmy poniżej pewnego poziomu.
W Predazzo pomógł nam też Thomas Morgenstern. On wychwycił błąd i dzięki temu drużyna wywalczyła medal. Wiedziałeś o tym w trakcie konkursu?
- Informację o błędzie w protokole otrzymaliśmy, kiedy wychodziliśmy na serię finałową. Usiłowaliśmy się dowiedzieć od asystenta delegata technicznego, o jaki błąd chodzi. Mówił, że wszystko jest sprawdzane i zostanie poprawione. Nie powiedział nam jednak, o co chodzi. Dopiero po konkursie wyniki zostały oprotestowane i zaczęło się czekanie. To była kuriozalna sytuacja. Źle wówczas naliczono punkty Norwegom za zmianę belki. To był ludzki błąd, ale szczęśliwy dla nas.
Ten medal drużyny wlał w serca naszych skoczków wiarę w to, że można.
- Zdecydowanie. Zresztą ten sezon cały był dla nas dobry. Zwłaszcza ta druga część. To było odbicie, które utrzymywało się w kolejnym sezonie. Zresztą ten następny zaczęliśmy tak, jak nigdy. Zaczęło się przecież od zwycięstwa Krzyśka Bieguna w Klingenthal. Został on wówczas liderem Pucharu Świata. To był sezon, w którym wygraliśmy naprawdę wiele. Pomijając Kryształową Kulę Kamila Stocha i dwa jego złote medale olimpijskie, to mieliśmy jeszcze mistrzostwo świata juniorów Kuby Wolnego i drużyny, a Krzysiek Biegun do tego wygrał Uniwersjadę. Wygraliśmy wszystkie główne zawody tamtej zimy. Mieliśmy naprawdę szeroką kadrę i do tego dominowaliśmy.
Ograliście wtedy cały świat sprzętowo?
- Nie. Nie ruszyły wówczas jeszcze takie manipulacje sprzętowe, jakie widzieliśmy w kolejnych latach. My po prostu w tamtych latach zrównaliśmy się ze światem, jeżeli chodzi o sprzęt. Mieliśmy jednak swoje rozwiązania w technice skoku, które zawodnicy zaakceptowali. Nauczyli się tego wszystkiego i to zaczęło działać. Stąd ten fantastyczny weekend w Engelbergu.
Nerwowa reakcja Klemensa Murańki po braku powołania na igrzyska. Łukasz Kruczek zdradził, na kogo wówczas postawił
O tym, jak mocna była wówczas polska kadra, świadczy fakt, że na igrzyska olimpijskie do Soczi nie pojechali zwycięzcy zawodów Pucharu Świata. Musiałeś podjąć trudne decyzje. Wszyscy pamiętamy nerwową reakcję Klemensa Murańki po tym, jak dowiedział się, że nie jedzie na igrzyska.
- W takich sytuacjach najłatwiej jest wybrać lidera kadry, a najtrudniej tego zawodnika, który jest tym ostatnim. Wokół niego zawsze jest najwięcej dyskusji, choć tak naprawdę jedzie on początkowo jako rezerwowy. Nie ukrywam, że wokół nominacji na igrzyska było bardzo nerwowo. Przyjęliśmy wówczas najgorsze możliwe rozwiązanie, czyli demokratyczny wybór. Było nas wielu do tego wyboru, a zatem głosów było sporo. Była dyskusja dotycząca tego, czy na igrzyska pojedzie Dawid Kubacki, czy Klemens Murańka. Mogę się mylić, ale przeważył chyba jeden głos na tego pierwszego.
Gdybyś to ty miał wówczas decydować jednoosobowo, to na kogo byś postawił?
- Wiem, na kogo wtedy postawiłem. To był Klimek. On skakał wtedy dobrze. Jego najlepsze starty były wówczas w okolicy świąt. Przyzwoicie skakał na Turnieju Czterech Skoczni. Na tamten moment mieliśmy wybór pomiędzy dwoma dobrymi zawodnikami. Nawet obu wystawiliśmy do konkursu drużynowego w Zakopanem, który miał nam powiedzieć jasno, na którego mamy postawić. I weekend w Zakopanem też nie dał nam jasnej odpowiedzi. Na igrzyska jechaliśmy, mając w miarę pewną czwórkę, ale na miejscu trochę nam się wszystko wywróciło, bo ostatecznie Piotrek Żyła nie skakał w Soczi tak, jak powinien. Tam jednak jechaliśmy po medal. Wróciliśmy z dwoma złotami Kamila. I to, co tam się stało, też jest na pewno materiałem na film. Gdyby jednak był tylko jeden medal i to tylko brązowy, to przed startem wzięlibyśmy go w ciemno.
Niewiele wówczas zabrakło do pełni szczęścia i medalu drużyny.
- Zabrakło nam wówczas jednego dobrego skoku w pierwszej serii, bo w drugiej byliśmy najlepszą ekipą.
Napisaliście wówczas piękną historię, a ty stałeś się trenerską legendą w Polsce. Odnoszę jednak wrażenie, że do pełni szczęścia zabrakło ci wygranej w Turnieju Czterech Skoczni?
- I w tym miejscu muszę to podkreślić. Ten wielki sukces nie był jednoosobowy. Na to, co osiągnęliśmy przez te wszystkie lata, pracowało bardzo wiele osób. To była świetna praca zespołowa. Wszyscy w tej reprezentacji uzupełnialiśmy się nawzajem. Kiedy ktoś nie radził sobie w jednym obszarze, to wysyłaliśmy tam inną osobę. To był najlepszy zespół, z jakim pracowałem. Oczywiście w tym sztabie były też tarcia, ale tak musi być. Wybijmy sobie z głowy to, że jak nie ma problemów, to jest dobrze. Wróćmy jednak do Turnieju Czterech Skoczni, na który nie mogliśmy znaleźć żadnego sposobu. Zawsze jechaliśmy do Niemiec i Austrii z apetytami, ale nigdy to nie zaskoczyło. Było już nawet tak, że Kamil był czwarty w Oberstdorfie i myśleliśmy, że może teraz.
To było jednak wtedy, kiedy Kamil wracał po operacji kostki.
- Tak. I nie spodziewaliśmy się wówczas dobrego rezultatu, a tymczasem on zaskoczył. Było wiele dylematów związanych z tym, czy w ogóle powinien już jechać na ten Turniej Czterech Skoczni. Kamil był w tamtym sezonie motorem napędowym kadry, bo pozostali skoczkowie zaczęli skakać słabiej. Potrzebowaliśmy go wtedy bardzo. On może nie przejawia cech lidera. Takich, które rzucałyby się w oczy. Jak jednak on skakał dobrze, to pozostali równali do niego. Kiedy jednak mu nie szlo, to pozostali też mieli problemy. Tak, jakby na niego mocno patrzyli.
Kruczek odsłania kulisy rozstania z reprezentacją Polski
W tym sezonie poolimpijskim przyszły pierwsze oznaki kryzysu. Ten dopadł was w kolejnym 2015/2016.
- Ten sezon 2014/2015 jeszcze nie był taki zły. Zdobyliśmy medal w drużynie w Falun. Kamil kilka razy stanął na podium i wygrał dwa konkursy. Tam nas trochę pogrążyła dyskwalifikacja Kamila w Willingen w konkursie drużynowym. Uderzyło w nas to bardzo. Nagle pojawiło się dużo niepewności, a to był czas przed mistrzostwami świata. Jeszcze zanim ruszył sezon 2015/2016, to już jesienią zacząłem odnosić wrażenie, że nie mam sprawczości w tej grupie. Niby wszystko działało, ale zabrakło nam tego, żeby wyjść na skocznię i pokazać, że jesteśmy dobrzy i wszystko jest w porządku. Wszystko zaczęło się nam rozjeżdżać i stąd wówczas moja decyzja o tym, żeby zakończyć pracę z kadrą. Podjąłem ją dość szybko, bo jeszcze w czasie sezonu, by można było szukać rozwiązania na kolejną zimę, które tchnęłoby w tę grupę życie.
Liczyłeś na to, że po twojej decyzji grupa jeszcze odpali przed końcem sezonu?
- Decyzję o tym, że odchodzę, przekazałem prezesowi Apoloniuszowi Tajnerowi, a także Kamilowi. Poza ta dwójką nikt miał o tym nie wiedzieć do końca sezonu, by nie robić cyrków wokół tego. Informacja o mojej decyzji poszła jednak w świat w momencie, kiedy wracaliśmy z Sapporo. Jak wylądowaliśmy, to dostałem niewiarygodną ilość informacji z całego świata z pytaniami. Kiedy mleko się wylało, to zrobiliśmy spotkanie w Wiśle z kadrą A i kadrą B i przekazałem wówczas informację o swojej decyzji.
Miałeś już wówczas plan na przyszłość?
- Nie. Chciałem zobaczyć, jak to się wszystko poukłada. Ostatecznie trafiłem do Włoch i to było bardzo fajne i cenne doświadczenie z perspektywy trenera. Przez pierwsze dwa lata moim przełożonym był Sandro Pertile. I to był najlepszy okres we Włoszech. Wszystko wówczas zaczynało dobrze grać. Bardzo dobrze dogadywałem się z Sandro. Miałem od niego wiele wsparcia. Tego zabrakło mi w ostatnim roku pracy we Włoszech, ale wówczas Sandro był już poza włoskimi strukturami.
W czasie pracy we Włoszech miałeś jeszcze szansę na pracę w Międzynarodowej Federacji Narciarskiej (FIS)?
- Tak. Temat wyszedł w momencie, kiedy do FIS poszedł Sandro Pertile. Nie ukrywam, że lubię pracę szkoleniowca. Sprawia mi ona przyjemność. A w FIS miałbym być tylko policjantem, bo miałem odpowiadać za kontrole. Wtedy to nie był jeszcze czas na taki etap w życiu.
Zaskakujący powrót do Polski i wielka nagroda od Kamila Stocha
Twój powrót do Polski zaskoczył. Zostałeś trenerem kadry kobiet. Dla ciebie to było nowe doświadczenie. Na początku wyglądało to dobrze, ale z czasem wszystko zaczęło się sypać. Włącznie z atmosferą.
- W kadrze kobiet wszystko posypało się z różnych powodów. Czasami wracam do tematu, bo próbuję doszukać się tego, dlaczego było tak, a nie inaczej. Nie mówię tutaj tylko o kwestiach interpersonalnych, ale też treningowych. Nie do końca jestem w stanie znaleźć jasną odpowiedź. I chyba nigdy jej nie znajdę. Każda ze stron będzie miała bowiem inny punkt widzenia. Myślę, że mimo wszystko, coś zrobiliśmy w kobiecych skokach, choć nie wszystko się udało. Nie uważam tego okresu pracy za czas stracony i taki, który nic by nie wniósł do rozwoju trenerskiego.
Teraz pracujesz w sztabie Kamila Stocha. To nie jest łatwy czas dla wielkiego mistrza. Za nim kilka słabszych sezonów, a najbliższa zima będzie jego ostatnią. Dla ciebie to wielkie wyzwanie.
- Rany. Powiedziałbym, że dla mnie to jest wielka nagroda. To jest też kwestia zaskoczenia. Zdecydowałem, że nie będę już pełnił żadnej roli w sztabie Thomasa Thurnbichlera, bo to z mojego punktu widzenia nie miało najmniejszego sensu. Moja praca nic nie wnosiła do grupy. Był zatem u mnie moment zawieszenia. Pamiętam to dokładnie. Myłem samochód. Dzwoni telefon. Patrzę: dzwoni Kamil. Wcześniej rozmawialiśmy z chłopakami i prosił on, żeby przez jakiś czas po sezonie do niego nie dzwonić i nie pisać. Pierwsze, co sobie pomyślałem: Ciekawe, co wymyślił? W głowie zaczęła mi kiełkować myśl, że pewnie kończy karierę. Odebrałem i usłyszałem: Słuchaj, mam sprawę, ale to musi zostać w pełnej tajemnicy. Byłem pewien, że chodzi o koniec kariery i pewnie coś chce przygotować. Nagle zaczął mówić, że chce jednak dalej skakać, ale na własnych warunkach. I zaproponował mi, bym w tym uczestniczył. Odłożyłem na chwilę telefon i przekazałem żonie informację, a ona na to: Co się zastanawiasz! Oddzwoniłem i potwierdziłem mu, że wchodzę w to. Odebrałem to jako największe wyróżnienie, jakie mogło mnie spotkać - jako trenera - w karierze. Zdecydowanie większe niż wszystkie sukcesy zdobyte wcześniej z Kamilem i drużyną. Wiem, że w całym tym układzie nie jestem najważniejszy. W całym tym układzie jestem od czarnej roboty w treningu, a mózgiem wszystkiego jest Michal Doleżal. To jest najistotniejsza relacja.
Ten projekt kończy się wraz z finałem Pucharu Świata w Planicy. Masz już plan na przyszłość?
- Błądzę myślami, ale nie mam jasnego planu. Chciałbym zostać jako trener w skokach, ale to się może bardzo szybko urwać, bo liczba miejsc pracy jest bardzo ograniczona.
Wyobrażasz sobie pracę z młodzieżą?
- Taka opcja też jest. Chciałbym jednak przede wszystkim jak najwięcej pozostawić po sobie. Pozbierałem trochę wiedzy i to jest do przekazania dla chętnych, którzy chcieliby z tego skorzystać. To jest jeden z moich celów na przyszłość. Niestety w Polsce nie korzystamy z doświadczeń innych trenerów. Owszem, nie można nic zarzucać nowym osobom, które wchodzą w to środowisko, ale każdy przychodzi z przeświadczeniem, że wie lepiej i więcej. Młodzi trenerzy później zderzają się z zawodnikami, patrząc na wszystko z innej perspektywy. Przez pierwsze lata uczą się tego zawodu, co jest oczywiście bardzo dobre. Gdyby jednak zaczerpnęli trochę wiedzy od starszych kolegów, to mogliby przez te pierwsze lata przejść bardziej płynnie. Odnoszę wrażenie, że młodzi trenerzy czasem boją się o coś zapytać i nie wiem, z czego to wynika.
Łukasz Kruczek: Maciej Maciusiak jest bardzo dobrym trenerem
Przez lata miałeś okazję współpracować z Maciejem Maciusiakiem i wasze relacje były różne. Mówiło się nawet o waszym konflikcie.
- Było rzeczywiście różnie, ale nigdy nie byliśmy na wojennej ścieżce. Obaj jesteśmy trudnymi osobami do współpracy, bo mamy wielkie ambicje i chcemy osiągać sukcesy. Nie kryję się z tym i uważam, że Maciek jest bardzo dobrym trenerem. Jest jednym z nielicznych tych szkoleniowców, który korzysta z doświadczeń innych.
Rozmawiał - Tomasz Kalemba, Interia Sport
Zobacz również:
















