Jeszcze rok temu bilety na PŚ szły jak woda w upalne dni. Tym razem zostało w kasach sporo wejściówek. 16 tys. widzów z piątkowego konkursu i 21 tys. z sobotniego, to liczby około dwukrotnie mniejsze od tych sprzed roku, czy z jeszcze wcześniejszych edycji zakopiańskiego PŚ. Sytuację próbował ratować prezes PZN-u Apoloniusz Tajner próbując wykorzystać do promocji zawodów Orła z Wisły. Sęk w tym, że Adam Małysz nie chciał - jak sam to nazwał - "robić za małpkę". Zmęczony po powrocie z Rajdu Dakar obiecał wpaść, by porozmawiać z kolegami po fachu, ale nie zrobił nawet tego. Powodem miało być przeziębienie mistrza. Kibice czuli się zawiedzeni nieobecnością Małysza - VIP-a na jego przecież ulubionym PŚ. Czuli niedosyt, ale pretensji do Adama mieć nie powinni. Jego "teraz", to przygody na Rajdzie Dakar i inne rajdowe wyzwania. Widać, że nie zamierza odcinać kuponów od dokonań w charakterze skoczka. Przy okazji podupada mit o tym, że Polska żyje skokami. Jeśli już, to Polska żyła, ale wersją tej dyscypliny z "Orłem z Wisły" w roli głównej. Teraz skoki schodzą na drugi plan i nie można tego uzasadnić brakiem sukcesów, czy promocji w TV. Kamil Stoch wygrał przecież zakopiański Puchar Świata w 2011 roku, wygrał również teraz. TVP prezentuje zawody z tą samą pompą, co poprzednio. Dwóch naszych skoczków w czołowej "dziesiątce" PŚ, a czterech w "trzydziestce" PŚ to dowód, że praca Łukasza Kruczka, czy pieniądze wydane na program rozwoju skoków, nie idą na marne. Te oczywiste fakty nie przyciągają jednak przeciętnego Kowalskiego na Wielką Krokiew tak bardzo, jak robił to Adam Małysz. Przyszłość należy do Kamila Stocha. Tylko ten utalentowany i rozważny zawodnik może przywrócić Zakopanemu dawny blask.