Gdyby Prevc, podobnie jak w Trondheim, zawalił swój skok i nie wszedł do drugiej serii, Kamilowi wystarczyłoby zajęcie drugiego miejsca, aby cieszyć się z triumfu. Wtedy przewaga Stocha przekroczyłaby 200 punktów, a do końca sezonu pozostałyby jeszcze dwa konkursy indywidualne w Planicy. Dwukrotny złoty medalista z Soczi rzucił w bok matematyczne wyliczenia i zapowiedział, że koncentruje się tylko na najbliższym konkursie. W kwalifikacjach spisał się bardzo dobrze, lądował na 126. metrze. Gdyby ten wynik był liczony do klasyfikacji ogólnej, dałby mu miejsce w pierwszej piątce. - To nie był taki do końca super skok. Spisałem się dobrze, choć w pełni zadowolony nie jestem. Popełniłem minimalny błąd - opowiadał nam. Dało się to dostrzec. Będąc już na zeskoku, Kamil podniósł ręce w górę, jakby żałował zmarnowanej szansy. Spytaliśmy go, czy odzywa się w nim dusza perfekcjonisty skoro tak reaguje nawet na najmniejszą pomyłkę, jasno zadeklarował. - Nie wyciągajcie zbyt daleko idących wniosków. To są moje emocje i gesty, które kieruję sam do siebie. Nie jest tak, że będę narzekał, bo coś tam mi się nie udało i powiem teraz, że świat mi się wali i jestem zły na wszystko. Wiem, że mógłbym spisać się lepiej - wytłumaczył. Na humor Stocha po niedzielnym konkursie może wpłynąć pogoda. Jego zdaniem, choć skocznia w Holmenkollen jest osłonięta po bokach przez wiatrochrony, to podmuchy bywają odczuwalne dla zawodników. - Przeważnie dmucha, albo pod narty, albo w plecy. Sporo więc może zależeć od szczęścia. Na pewno wszystkich naszych reprezentantów będzie niósł doping kibiców. Na kwalifikacje przyszło kilkudziesięciu Polaków. Przekrzyczeli wszystkich Norwegów, a podczas konkursu na pewno zrobią jeszcze więcej hałasu. - To bardzo przyjemne i dziękuję im za to, że są z nami praktycznie w każdym zakątku świata - zakończy Stoch. Krzysztof Oliwa, korespondencja z Oslo