Wiktor Pękala nie ma szans na starty na najbardziej znanych obiektach w świecie skoków. Jest po prostu za słaby. Nie ma go w żadnej z polskich kadr. Dzięki jednak wsparciu klubu LZS Sokół Szczyrk wciąż może realizować swoją pasję. Dzięki temu należy do grona czołowych przedskoczków świata. Tej zimy zebrał w tej roli bardzo duże doświadczenie. Skakał w: Engelbergu, Willingen. Lake Placid, Oberstdorfie i Garmisch-Partenkirchen, a przede wszystkim na skoczni do lotów w Oberstorfie. Na tej ostatniej ustanowił rekord życiowy - 163 metry. Będzie niespodzianka w sztabie trenerskim u skoczków? Możliwe wielkie powroty Wiktor Pękala spełnił wielkie marzenie. "Jestem z tego naprawdę dumny" Swego czasu zwariował na punkcie skoków narciarskich po tym, jak zobaczył wiele filmów z konkursów, w których startował Adam Małysz i inne wielkie gwiazdy. Sam odszukał trenera, ponad 100 kilometrów od domu, i postanowił, że też poświęci się tej dyscyplinie sportu. Ciekawostką jest fakt, że Pękala nie pochodzi z gór. Urodził się w Krakowie, a pochodzi ze Skawiny. Pierwsze kroki w skokach stawiał u Wojciecha Tajnera w Wiśle, a tak naprawdę skakać nauczył się w Szkole Mistrzostwa Sportowego w Szczyrku u Jarosława Węgrzynkiewicza. Od kilku lat jest on skoczkiem-youtuberem. Prowadzi własny kanał. Od czasu do czasu bywa ekspertem w studiu TVP Sport. Tomasz Kalemba, Interia Sport: Byłeś za słaby na rywalizację w tym sezonie, ale jednak zaliczyłeś kilka Pucharów Świata w skokach narciarskich. Ciekawe? Wiktor Pękala: - Trochę tych występów rzeczywiście było. Całe lato solidnie trenowałem. Starałem się, żeby być w jak najlepszej formie. Nie ukrywam, że miałem cel. Chciałem startować w zawodach. Uznałem jednak, że jeśli forma nie będzie na tyle odpowiednia, by zrobić przynajmniej punkty w konkursach FIS Cup, to nie będzie sensu jeździć na zawody. Okazało się jednak, że zaliczyłem trochę konkursów Pucharu Świata, ale w roli przedskoczka. To na pewno pomoże mi w przyszłości, bo to było dla mnie duże i cenne doświadczenie. Poznałem też wiele skoczni. W tym sezonie pojawiłem się w Engelbergu, potem była niemiecka część Turnieju Czterech Skoczni, następnie Willingen, Lake Placid i loty w Oberstdorfie. Jako czynny skoczek to pewnie miałbyś niewielkie szanse, żeby pojawić się na tych skoczniach? - I to jest fajne. Nie jestem jakimś superskoczkiem, bo nawet w tej chwili nie łapię się na zawody FIS Cup, a jednak mogę skakać na takich obiektach. Pojeździłem trochę po świecie, a że lubię podróżować, to dodatkowo połączyłem przyjemne z pożytecznym. Na pewno jednym z marzeń było skoczyć na skoczni do lotów i to marzenie spełniłem. To jest wielka rzecz i z tego jestem naprawdę dumny. Kiedy ostatni raz, nie licząc naszych wyczynowców, Polak pojawił się w roli przedskoczka na "mamucie"? - To był chyba 2014 rok. Wówczas w Harrachovie skakali Artur Kukuła, Dawid Kanik i Konrad Janota. Czechy jednak blisko, więc tam było łatwiej się załapać. W innych krajach nie jest to już jednak taka prosta rzecz. Gdybym miał okazję, to na pewno chciałbym pojechać do Vikersund czy Planicy, ale te obiekty są mocno obsadzone przez lokalnych przedskoczków, więc nie ma szans się załapać. Tam zresztą w roli przedskoczków skaczą aktywni zawodnicy. Z nami w Oberstdorfie był też m.in. Simon Steinbeisser, który skakał w zawodach FIS Cup w Zakopanem. Był Andreas Schuler, który jeszcze nie tak dawno skakał w Pucharze Świata. Jak wygląda rekrutacja przedskoczka na takie zawody? - Jestem dodany do grupy na Facebooku i na Whatsappie. Głównym trenerem przedskoczków w Międzynarodowej Federacji Narciarskiej (FIS) jest Niemiec Michael Schmidt. On właśnie zgłasza się z zapotrzebowaniem na konkretne zawody. Kto chce jechać, ten się zgłasza, a on podejmuje decyzję. Nie tylko pod kątem aktualnej formy, ale też finansów. Kiedy ktoś ma daleko, to wówczas odrzuca zgłoszenie, bo wtedy organizator musiałby za dużo zapłacić za paliwo. Na lotach, tak jak w tym roku w Oberstdrofie, nie oszczędzają na przedskoczkach. Po prostu jadą najlepsi z grona przedskoczków. To znaczy, że bycie przedskoczkiem na skoczni do lotów jest w pewnym sensie nobilitacją? - Tak. To jest duże wyróżnienie. Od grudnia nudziłem trenera o te loty i w końcu dostałem. Obawiałem się, że nic z tego znowu nie wyjdzie, choć wiedziałem, że wśród przedskoczków mój poziom jest całkiem niezły. Wciąż jestem przecież w treningu. Bywam zatem często jednym z tych lepszych, ale na lotach w Oberstdorfie wyglądało to zupełnie inaczej. Ktoś, kto już latał i ma doświadczenie ma "mamucie", latał dalej ode mnie. Następnym razem będzie zatem lepiej? - Michael powiedział mi, że w przyszłym sezonie skoczę już pewnie 200 metrów. To chyba sztuka polecieć tak daleko? - Przyjeżdżałem na loty i mówiłem, że na pewno skoczę 200 metrów. To był główny cel. Rzeczywistość mnie jednak zweryfikowała. Myślałem, że puszczą nas z wysokich belek i wtedy nawet nie będę musiał nic robić, tylko samo poleci. Na takich skoczniach, żeby dolecieć do 200. metra, to jednak trzeba mieć umiejętności lotu. W Oberstdorfie wychodzi się z progu dość wysoko, jakieś sześć metrów nad ziemią, dolatuje się do pewnego momentu i dalej trzema trzymać ten skok, kiedy leci się metr nad zeskokiem, a jeśli popełnia się błędy, to się po prostu spada. Tam lot zaczyna się tak naprawdę od 120-130. metra. Ten mój rekord życiowy - 163 metry - to był w zasadzie jedyny lot, jaki tam oddałem. Słoweńcy mówią, że loty zaczynają się od 150 metrów i mogę to śmiało potwierdzić. Był strach przed "mamutem"? - Był, ale większy respekt był przed drugim skokiem. Przed pierwszym skokiem trochę się trząsłem. Byłem tak pospinany, że nawet nie czułem, co robię. Zrobiłem najgorszą rzecz, jaką mogłem zrobić. Mocno spóźniłem skok, ale przy takiej prędkości wcale nie jest łatwo dobrze trafić w próg. Narty strzeliły, a to jest nieprzyjemnie uczucie. Do tego poszedłem jeszcze agresywnie w narty, więc to wszystko poszło jeszcze w drugą stronę. I wtedy patrzyłem się centralnie pod siebie. Jak zobaczyłem, jak jestem wysoko, to już na drugi skok miałem dużo respektu do tej skoczni. Nawet powiedziałbym, że chyba bardziej się bałem. Potem jednak ze skoku na skok było coraz lepiej. Łapałem na niej czucie, a co za tym idzie pewność siebie. Uchwyciłeś swój rekordowy skok. Miałeś wyczucie, bo w dobrym momencie założyłeś kamerę. - Dokładnie tak. Zaraz jak przyjechałem, to ustalałem to z jury i ludźmi z FIS. Powiedziałem, że chciałbym skakać z kamerką. Nie zgodzili się na to od pierwszego skoku. Chcieli zobaczyć, jak sobie poradzę. Po pierwszym dniu nie śmiałem jednak ich już pytać, bo sam uznałem, że najpierw muszę ogarnąć tę skocznię. Chciałem skakać tak, jak weekend wcześniej na Wielkiej Krokwi. Miałem na niej fajne treningi z trenerem Zbyszkiem Klimowskim. Wyjeżdżając z Zakopanego, czułem się pewnie, ale w Oberstdorfie skakałem zupełnie inaczej. Na której skoczni było najprzyjemniej skakać? - Zdecydowanie loty w Oberstdorfie. To było coś wielkiego. Na drugim miejscu chyba Lake Placid, bo to było też coś nowego. Poznałem trochę innego świata niż ten europejski na skoczni. Tam na trybunach jest zupełnie inny klimat niż w Polsce, Niemczech, czy Austrii. Już wiem, że organizatorzy opłacają wam przyjazd, a dostajecie też normalną wypłatę? - Zwracają nam za transport, a jak gdzieś jest już dalej, to nawet czasami kupią nam bilety lotnicze. Dla mnie to jest nie do pomyślenia, bo skacząc jako przedskoczek w Polsce, nie wpadłbym na to, że organizator może tak dbać o przedskoczków. To jest naprawdę wyjątkowe, ale też miłe. W Willingen, na przykład, przy prezentacji drużyn, też wychodziliśmy na zeskok skoczni i wymieniali nas z imienia i nazwiska. Doceniają nas, ale przecież bez nas konkursy nie mogłyby się odbyć. I tak. Dostajemy wypłatę. Nie są to jakieś kokosy, ale jest całkiem dobrze. Przyszłej zimy też pobawisz się w przedskoczka, czy zebrane doświadczenie pozwoli ci na coś więcej? - Zobaczymy. Jak pokazują ostatnie lata, w tym sporcie coraz bardziej liczy się doświadczenie. Na pewno będę się przygotowywał do startów. W ubiegłym sezonie trenowałem sam. Było to wszystko trochę na dziko. Przed kolejnym sezonem na pewno chciałbym zrobić to bardziej z głową. Musi być jakiś plan. Mamy grupkę, nazwijmy to odrzutków, i myślimy razem z Wiktorem Fickowskim i Wiktorem Węgrzynkiewiczem, co zrobić, by jeszcze mieć radość z tego skakania. Cierpliwość czasem popłaca. Zawsze byłem średniakiem, a do tego późno zacząłem skakać. Wiedziałem, że muszę swoje naskakać, by w liczbie skoków dogonić innych zawodników. I ciągle za tym goniłem. W pewnym momencie doszedłem do punktów w zawodach FIS Cup, ale potem znowu coś się posypało. Ten dobry okres pokazał mi, że warto być cierpliwym. Rozmawiał - Tomasz Kalemba, Interia Sport