Artur Gac, Interia: Ustalmy na początku jedną, kluczową kwestię: pana kariera jest już zakończona, czy wciąż zawieszona? Jan Ziobro, skoczek narciarski: - Oficjalnie jest zawieszona (uśmiech). No właśnie, pytam nie bez kozery. Czyli... - Czyli tak naprawdę jeszcze nie powiedziałem ostatniego słowa. To się dopiero okaże, ale w tej chwili jeszcze nie złożę ostatecznej deklaracji. Jednak zapewne sam doskonale zdaje pan sobie sprawę, że czas nie działa na pana korzyść i decyzji nie można odwlekać w nieskończoność. - Na pewno tak, tu się oczywiście zgadzam. Skoki narciarskie są takim sportem, że upływający czas faktycznie działa jakby na moją niekorzyść. Niemniej pożyjemy i zobaczymy. A realnie jaki daje pan sobie czas, żeby ewentualny powrót do poważnego sportu jeszcze miał ręce i nogi? - Nart do skoków nie miałem na nogach prawie trzy lata. Niemniej jednak nie było i nie jest to spowodowane tym, że nie chcę lub mnie nie ciągnie. Tylko po prostu naturalnie poświęciłem się czemuś innemu, co wymaga sporej uwagi. To długa przerwa, więc myślę sobie, że powrót wymagałby konkretnych przygotowań. - Oczywiście. Wiadomą sprawą jest, że skoki narciarskie to nie jest piłka nożna, że nawet po dłuższej przerwie można wziąć piłkę pod pachę i sobie pograć. Jakby nie było jest to sport ekstremalny, a więc wymaga od zawodnika profesjonalnych przygotowań, nie tylko w sferze mentalnej, ale przede wszystkim fizycznych. Owszem, bez przygotowania też mógłby sobie pójść i oddać skok, ale po pierwsze to nie byłoby bezpieczne, a po drugie to nie to, co by mnie interesowało poza próbą na tzw. przetarcie. Z tego, jak pan mówi, to nie miałby być powrót, żeby oddać sobie kilka skoków i trochę się "pobawić". Tylko jeśli już zapadłaby decyzja, to na poważnie i z założeniem, by prezentować poziom, umożliwiający rywalizację z czołowymi zawodnikami. - Dokładnie tak. To jeszcze inaczej dopytam: biorąc to wszystko pod uwagę, ewentualny powrót byłby możliwy już w przyszłym roku, czy to bardziej melodia 2022 roku? - Chciałbym odpowiedzieć konkretnie, ale nie potrafię tego w tym momencie określić. Ktoś zauważy, że mam 29 lat i można powiedzieć, że już nie jestem młodzieniaszkiem. Ale przykładów, że jeszcze nie jest za późno, nie trzeba daleko szukać. Wystarczy, że popatrzymy na Noriakiego Kasaiego, który w tej chwili ma 48 lat i udowadnia, że bardzo długo można skakać na wysokim, światowym poziomie. Przy czym oczywiście trzeba mieć świadomość, że skoki, tak jak wiele dyscyplin, rządzą się swoimi prawami. A przez to wiek do ich uprawiania i ewentualne powroty zależą od predyspozycji danego zawodnika. Dlatego, jak już powiedziałem, jeśli wracać, to tylko na poważnie. Bo czy powrót na pół gwizdka byłby wart zachodu? Powiedział pan, że ostatni skok oddał prawie trzy lata temu. Czy im więcej czasu upływa, tym głód skakania jest w panu większy, czy przeciwnie - z każdym miesiącem coraz bardziej zanika? - Te trzy lata tak szybko minęły, że na dobrą sprawę wydaje mi się, jakby to było wczoraj. Ale ten czas mi uświadomił, że głód nadal we mnie jest taki sam, jaki był. Jednak w tej chwili bardzo absorbuje mnie rozwijanie własnej firmy z branży meblarskiej. Poczyniłem też dosyć duże inwestycje, co wiąże się z tym, że muszę być na miejscu i wszystkiego dopilnować. Obecnie nie jestem w stanie, ot tak, tego zostawić i odejść. Mam taki charakter, że jak już się za coś biorę, to nie traktuję tego po macoszemu. Jak zatem do końca było z tą "bombą", którą zdetonował pan na początku stycznia 2018 roku, ogłaszając zawieszenie kariery? Decyzja była w pełni przemyślana, czy bardziej podyktowana impulsem? - Wszystko to piętrzyło się od jakiegoś czasu. Nie było tak, że to stało się z dnia na dzień. Trwało to na tyle długo, że już nie można było milczeć, bo nie miałoby to najmniejszego sensu. Porównałbym to do sytuacji, jakby pracował pan przez rok, a na koniec usłyszał "niestety, ale nie mam dla ciebie wynagrodzenia". Tak właśnie było w moim przypadku. Dlatego nie widziałem sensu kontynuowania kariery. Tym bardziej, że to nie była jedna lub dwie sytuacje, tylko pewien okres czasu, trwający dwa-trzy lata, kiedy rzucano mi kłody pod nogi. Wówczas zaczął pan nagrywać i publikować w mediach społecznościowych bardzo mocny cykl filmów, który zatytułował pan "historia prawdziwa". Dziś może pan powiedzieć z ręką na sercu, że to faktycznie była, jota w jotę, prawdziwa opowieść? - Tak, oczywiście. Zresztą, można powiedzieć, internet prawdę ci powiem, w tym sensie, że da się tu odszukać różne wyniki oraz wydarzenia. I czarno na białym widać, jakie miejsce zająłem w danym starcie, a później na jakie zawody byłem wysyłany. Zapadały chociażby kuriozalne decyzje przy wyborze kadr narodowych, gdy po dobrym starcie byłem zsyłany do niższych kadr, a w moje miejsce pojawiali się zawodnicy, którzy nie robili punktów. Czyli co do tego, że wszystko, co pan mówił i nagrywał, było prawdą, nie ma wątpliwości? - Nie, nie mam żadnych. To nie było tak, że siadałem sobie przed kamerką i opowiadałem wszystko z głowy. Ja się do tego przygotowywałem, żeby nikt później mi nie zarzucił, że mijam się z faktami. A tak naprawdę ile procent wyjawił pan z tego, o czym mógłby pan opowiedzieć? - Procentowo trudno mi oszacować, ale takich sytuacji było o wiele więcej. Oczywiście można było o nich mówić, ale nie o wszystkich zdecydowałem się opowiedzieć. Tego było na tyle dużo, że musiałem mieć silną wolę, żeby przez tak długi czas kontynuować skakanie. Myślę, że wielu innych zawodników już wcześniej by zrezygnowało, a ja w tym wytrwałem kilka lat. Wielu ludzi chciało, żebym zakończył karierę i pewnie od jakiegoś czasu na to czekali, a ja walczyłem, walczyłem, walczyłem... Ale w końcu się poddałem i powiedziałem sobie: nie, to już dłużej nie ma sensu. Po prostu sam nie byłem w stanie wygrać tej bitwy. Ja byłem jeden, a po drugiej stronie ludzi było więcej. Czuł się pan osamotniony i nie widział kogoś, kto chciałby panu pomóc? - Nie można powiedzieć, że byłem zupełnie osamotniony. Bo nawet ci trenerzy, którzy byli ze mną, nie mieli za bardzo nic do powiedzenia. Mówili mi: "Jasiek, masz rację i my to wiemy, ale nic nie jesteśmy w stanie zrobić". Dodawali, że oni też są pionkami i muszą wykonywać takie, a nie inne polecenia. "Masz rację, ale sorry, niestety nie jesteśmy w stanie ci pomóc". Wie pan, każdy musi dbać też o własny tyłek. Przypomnijmy, że pretensje, czy wręcz zarzuty, formułował pan pod adresem najważniejszych osób w polskich skokach, czyli ówczesnego trenera kadry A Stefana Horngachera, prezesa związku Apoloniusza Tajnera, trenera Łukasza Kruczka oraz dyrektora w PZN, Adama Małysza. - Ciężko mi na tę chwilę powiedzieć, kto grał tam pierwsze skrzypce i komu najbardziej na tym zależało. Tak naprawdę może ktoś by się jeszcze znalazł, kto chciał, żeby podciąć mi skrzydła. Trzeba by było ich zapytać, choć pewnie nie odpowiedzą. Dziś nie chcę nikogo typować, bo myślę, że wiele osób z otoczenia, czy nawet kibiców, zdaje sobie sprawę z tego, co dzieje się w tym sporcie. I tutaj nawet nie trzeba operować nazwiskami, czy wytykać palcami, bo widać, jak wygląda sytuacja. W pewnym momencie, już pod koniec swojej medialnej ofensywy, zwrócił się pan z apelem do Adama Małysza, w kontekście, jak pan to ujął, rozprawienia się z nieuczciwymi ludźmi. "Mam prośbę do pana, aby to pan podał nazwiska ludzi, którzy próbowali mi przez te lata zaszkodzić, zniszczyć" - to pana słowa. - Pełniąc funkcję dyrektora trzeba też ponosić jakąś odpowiedzialność. I czasami może trzeba stawić czoła sytuacji, w takim sensie, żeby kogoś uratować. Przecież nie mamy w Polsce zaplecza, nie mamy wielu zawodników, a tylko kilku, którzy ciągną ten wózek do przodu, na których ten cały sport się opiera. I rezygnować z kogoś, kto jest w stanie coś ugrać, po tylu latach inwestowania, to moim zdaniem jest troszeczkę tak, jakby wyrzucać pieniądze do śmieci. Do problemów powinno się inaczej podchodzić, a nie dokonywać sabotażu w swoim otoczeniu. W końcu przyszła także reakcja ze strony Adama Małysza, który bardzo zdecydowanie odniósł się do pana słów. "Zamiast odstawiać cyrk, niech raz powie wprost, kto go dyskryminuje oraz poniża i utnie te spekulacje. Jeśli nie chce zrobić tego publicznie, niech opowie wszystko komuś, komu ufa, by prawda wyszła na jaw i można było zrobić z tym porządek" - zaapelował dyrektor. - Proszę pana, to nie było tak, że ja nikomu o tym nie mówiłem. Bo bardzo dobrze o tym wszyscy wiedzieli. Pan Adam Małysz bardzo dobrze znał moją sytuację i bardzo dobrze wiedział, jak to wygląda. Sam przyznawał mi rację w rozmowie w cztery oczy, a później, żeby się wybielić, do mediów mówiło się co innego. Wydaje mi się, że nie tędy droga. Uważam, że powinno się podtrzymywać to, co się mówiło, a nie zwalać winę na mnie. Pan Adam Małysz, tak jak mówiłem, to był człowiek, który o mojej sytuacji wiedział wszystko. Od A do Z. Rozmawiałem z nim o tym w cztery oczy. A później ja poczułem się trochę tak... W swojej reakcji niepotrzebnie później na mnie naskakiwał, wiedząc o tym, że mam rację. Jeśli dobrze pamiętam, pana cykl nagrań miał być dłuższy, tymczasem stało się tak, jakby gwałtownie zaniechał pan nagrywania dalszych filmów. Coś konkretnego spowodowało, że raptowne postanowił pan wycofać się z tej aktywności? - Szczerze mówiąc szkoda mi było zdrowia i czasu, żeby się dłużej szarpać i publikować kolejne odcinki. Cała ta sytuacja była dla mnie niełatwa. Trwająca osiemnaście lat kariera skończyła się właściwie w przeciągu kilku dni, gdy ogłosiłem decyzję. Odchodziłem po tak długim czasie ciężkiej pracy, wielkiej harówy, które tak naprawdę skończyły się na czyjeś życzenie, kto zabrał mi marzenia. Oczywiście, ktoś może powiedzieć, że przecież mogłem dalej kontynuować skakanie. W porządku, mogłem, tylko po co? Jaki byłby tego cel? Już powiedziałem, że można by to było porównać do chodzenia do pracy za darmo. Kontynuacja kariery stała się dla mnie bezcelowa. Wszystko to było dla mnie ciężkie i po kilku nagraniach już nie miałem siły, żeby dłużej się produkować. Później pochłonęła mnie praca, w której mogę się realizować, dlatego tamten temat odpuściłem. A pan? Jaką winę pan w tym wszystkim ponosi? Gdyby dzisiaj miał się pan uderzyć w pierś, to co niewłaściwego uczynił na przestrzeni tych lat, co mogło dać pretekst do - jak pan to nazwał - podcinania skrzydeł? - Oczywiście nie ma ludzi bezbłędnych i nie powiem, że ja zawsze byłem idealny i z mojej strony wszystko było okay. Nawet bym się nie wygłupiał, żeby teraz ogłaszać, że za każdym razem byłem wzorem i nigdy nie było ze mną problemów. Zatem przejdźmy do rzeczy. - Na pewno byłem zawodnikiem, który miał swoje zdanie. I to była rzecz, która nie podobała się niektórym włodarzom. Zawsze starałem się mówić prawdę, to co myślę, to co czuję i nigdy nie próbowałem owijać w bawełnę. Nigdy nie obmawiałem kogoś poza plecami i nie starałem się robić komuś pod górę, a jeśli pojawiał się jakiś problem lub miałem coś do kogoś, to zawsze starałem się powiedzieć to w cztery oczy. W ten sposób zostałem wychowany i uważam, że tak jest lepiej. Jeśli coś do kogoś mam, to nie lubię tego taić, czy udawać, że wszystko jest w porządku i robić dobrą minę do złej gry, tylko chcę od razu wszystko wyprostować. Jak teraz patrzę wstecz, to był to chyba mój główny błąd, bo wielu ludzi z otoczenia właśnie udawało, że wszystko jest okay. Z ich punktu widzenia lepiej było klepać się po plecach i dusić w sobie to, co się do kogoś żywi, do tego ładnie wyglądać w telewizji i generalnie w mediach, a rzeczywistość była inna. Da się powiedzieć po tych paru latach, że w pewien sposób czas leczy rany? Zresztą gdyby miał pan wrócić do skoków, to przecież wszyscy jakoś musielibyście sobie podać ręce. Przynajmniej z kilkoma osobami. - Na pewno tak. Wie pan, ja jestem człowiekiem głębokiej wiary i uważam, że prawdziwy chrześcijanin powinien wybaczyć. Tylko pytanie brzmi, czy warto budować na tym, o czym wcześniej powiedziałem, a nie lepiej na prawdzie oraz na tym, co się szczerze czuje i myśli. Bo ja tak właśnie starałem się postępować. Nigdy nie chciałem być dla nikogo wrogiem, ani nie miałem na celu komuś zaszkodzić. A to, że zawsze miałem swoje zdanie, nie uważam za coś złego. Moim zdaniem w życiu trzeba być twardym i stanowczym. Ale czy w polskich skokach narciarskich opłaca się bycie szczerym i stanowczym? Te dwie cechy, pana zdaniem, są deficytowe? - Uważam, że tak. Natomiast myślę, że jeżeli byłaby wola z drugiej strony pogodzenia się i wyciągnięcia sobie dłoni, to ja byłbym w stanie to zrobić. Ale już naprawdę, a nie tak, jak było kilkanaście razy, że podawaliśmy sobie dłonie, ja wychodziłem, a ten przysłowiowy nóż nadal był mi wbijany w plecy. Jeśli tym razem miałoby być szczerze, to czemu nie? Nawet tak trzeba, bo ludzie nieraz się ze sobą mocną pokłócą, ale nie w tym rzecz, żeby się przez całe życie gniewać, nie odzywać się i udawać, że kogoś się nie zna. Sądzę, że przebaczać warto, bo życie jest zbyt krótkie, żeby toczyć wojny. W ubiegłym roku pojawił się pan na gali 100-lecia PZN. Wówczas spotkał się pan z prezesem Tajnerem i dyrektorem Małyszem? - Tak, tak. To znaczy my wszyscy, wymienieni, byliśmy tam obecni. I wówczas nawiązaliście jakiś kontakt, doszło do rozmowy? - Pan prezes Tajner akurat chyba podszedł do mojego stolika i przywitał się ze mną. A z panem Adamem niestety nie miałem takiej przyjemności, żeby zamienić zdanie, czy podać sobie ręce. Nie było takiej okazji. Cóż, zatem życzę panu w tej nie do końca zdefiniowanej perspektywie wznowienia kariery i niech powrót na skocznię się ziści. Moim zdaniem to jeszcze da się to zrealizować. - Myślę, że się da. Tak, jak powiedziałem, przykład Kasaiego pokazuje, że można długo skakać. Nie chcę składać deklaracji, bo tak naprawdę nie wiem, jak w tej chwili wygląda sytuacja w PZN. Nie mam tam żadnego kontaktu, a też nie przeszkadzam, bo każdy skupia się na swoich rolach. Ale możemy rozmowę spuentować tak samo, jak ją rozpoczęliśmy, czyli moja kariera pozostaje zawieszona, ale nie jest zakończona. Rozmawiał Artur Gac