W najbliższy weekend skoczkowie rywalizować będą w konkursach Pucharu Świata w japońskim Sapporo, a w następną środę i czwartek - w koreańskim Pjongczangu. "Biało-czerwoni" lecą na zawody w najmocniejszym składzie: Kamil Stoch, Maciej Kot, Piotr Żyła, Dawid Kubacki, Stefan Hula i Jan Ziobro. Interia: Wyprawa na cztery konkursy do Azji tuż przed MŚ w Lahti to słuszna decyzja? Maciej Kot: - Tak, to dobra decyzja trenera. Wszystko będzie zależeć od wyników w Lahti. Jeśli one będą dobre, nikt nie będzie pamiętał, co robiliśmy wcześniej. Jeśli na MŚ coś pójdzie nie tak, to i tak znajdą się osoby, które powiedzą, że źle zrobiliśmy bez względu na to, czy byśmy do Azji polecieli, czy nie. - Popieram decyzję trenera, który chce zachować ciągłość, a nie robić nagle przerwy, by nie wypaść z rytmu. Lepiej jechać na mistrzostwa świata nie jak na jakieś szczególne zawody, ale jak na kolejne konkursy w zwykłym rytmie startowym, oczywiście będąc dobrze przygotowanym. Nie zabraknie energii, czasu na aklimatyzację i wypoczynek? - Czas na aklimatyzację będzie, zresztą nie będziemy się specjalnie przestawiać na czas azjatycki. Czas na regenerację też będzie i już o to dbamy. Jeśli chodzi o przygotowanie fizyczne, motoryczne, od około miesiąca pracujemy na siłowni na to, żeby w Lahti forma była odpowiednia. Nie za bardzo czasem gloryfikuje się MŚ, spychając na dalszy plan cały sezon Pucharu Świata? - MŚ są imprezą centralną, bardzo ważną, rozgrywaną co dwa lata, ale też nie można zapominać o całym sezonie PŚ. Wiadomo, że chciałoby się ugrać i jedno, i drugie, a to nie zawsze jest możliwe. Ważne jest też psychologiczne podejście. Łatwiej podejść do MŚ jak do normalnych zawodów, niż myśleć: "to są mistrzostwa świata i trzeba zrobić coś zupełnie innego, dwa razy lepiej". Takie myślenie w 99 proc. zawodnika gubi. Każdy z nas wie, co to są mistrzostwa świata i że tam liczą się tylko medale. Będziemy o nie walczyć. Najpierw jednak czeka ekipę wyprawa do Azji. Z jakimi nadziejami? - Japonię lubimy, choć są tam problemy z warunkami atmosferycznymi. Często wieje, a skocznia jest wrażliwa na trudne warunki. Trzeba mieć szczęście i to jest w dużej mierze klucz do sukcesu w Sapporo. Potrafimy tam skakać. Za wami dwa weekendy PŚ na skoczniach niemieckich. Jak ocenia pan występ polskiej ekipy? - Dla nas wszystkich, drużynowo, było to dwa bardzo udane weekendy. Prowadzimy w Pucharze Narodów, a nasza przewaga wcale nie stopniała po konkursach w Niemczech. Zwycięstwo drużynowe w Willingen, na niemieckiej ziemi, też jest czymś szczególnym. To był udany konkurs, w którym znów pokazaliśmy równe, dobre skoki, a zwycięstwo nas bardzo ucieszyło. - Nie odbieraliśmy tego na zasadzie rewanżu. Niemcy pewnie by się zgodzili na zamianę. My wolelibyśmy wygrać w Zakopanem, a oni w Willingen. Na swojej ziemi wygrana smakuje najlepiej. Najważniejszy konkurs drużynowy i tak będzie na MŚ w Lahti i tam trzeba pokazać klasę. - W każdym konkursie indywidualnym ktoś z naszej drużyny był w czołówce, minimum dwóch w czołowej dziesiątce, w ostatnim konkursie w Oberstdorfie nawet trzech. Pokazaliśmy siłę drużynowo, Kamil stał na podium dwa razy, w Willingen i Oberstdorfie. A pana występy? - Dla mnie był to trudny czas. Zmagałem się z problemami w locie. To taka dalsza część problemów, które zaczęły się pojawiać już w Zakopanem. Nie było czasu na spokojne treningi, żeby to wyeliminować. Dlatego zawody były jedyną okazją, żeby cokolwiek zmienić i poprawiać skoki. Bardzo chciałem to zrobić, ale nie jest to łatwe na tak dużej skoczni, po drugie było mało prób, a dodatkowo warunki nie zawsze były optymalne. Mocny wiatr pod narty nie sprzyja temu, żeby pracować nad lotem. "Mamut" nie jest skocznią, na której łatwo poprawiać błędy, często one się tylko potęgują. - Ostatni konkurs w Oberstdorfie dał mi dużo oddechu, ulgi, pewności i pozytywnego myślenia, że rozwiązanie, które wybraliśmy z trenerem, jest dobre i pozwala walczyć w kolejnych konkursach. Będę oceniał te dwa weekendy z perspektywy zakończenia, czyli dobrych skoków i dobrego miejsca w Oberstdorfie. W sobotę przydarzyło się panu najniższe miejsce w sezonie. Nie przyszło jakieś zwątpienie? - Zwątpienia nie było, tylko złość. Chyba około czterech godzin zajęło mi, żeby do siebie dojść, żeby ktoś w ogóle mógł ze mną porozmawiać. Naprawdę byłem strasznie zły, a złość się wzięła z tego, że miałem pomysł, jak poprawić błędy z piątku, realizowałem ten plan i skoki wyglądały lepiej, a miejsce było jeszcze gorsze. - W sobotę drugi skok był lepszy niż pierwszy, a zamiast awansu był spadek o sześć miejsc. Ciężko było to logicznie wytłumaczyć. Takie są skoki. Zająłem najsłabsze miejsce w sezonie i nie do końca potrafiłem się z tym pogodzić, bo skoki nie wyglądały źle. Na niedzielę ustaliliśmy trochę nowy plan, stwierdziliśmy, że parę rzeczy można zmienić i pójść w inną stronę, i to się sprawdziło. Bardzo się cieszę, że jesteśmy w stanie pewne rzeczy zmienić z dnia na dzień i takie problemy rozwiązywać. Konieczność startu w kwalifikacjach w niedzielę nie wywołała obaw o jakiś wypadek przy pracy, który mógł pozbawić pana występu w konkursie? - Niepokoju i żadnego stresu nie było. Trzeba mieć cały czas poczucie wartości, swojego miejsca w Pucharze Świata. Czołowa pięćdziesiątka, czy w lotach czterdziestka to jest taka norma, którą trzeba wypełnić, nawet przy jakimś wypadku przy pracy. Kwalifikacje dobrze mi wychodzą, w tym sezonie kwalifikowałem się dwa razy i zawsze wygrywałem. Druga seria została odwołana z powodu wzmagającego się wiatru. Z szóstego miejsca mógł pan zaatakować podium... - Patrząc na warunki, jakie były o godzinie, na którą wyznaczono drugą serię, decyzję o jej odwołaniu przyjąłem z ulgą. Chyba wszyscy zawodnicy pozytywnie się do tego odnieśli. To mogło się różnie potoczyć. Wiedziałem, że pójdę i oddam technicznie taki sam skok, jak w pierwszej serii. A jakby to wyglądało odległościowo, wynikowo, to już byłaby loteria. Nie było sensu tego ciągnąć, zwłaszcza, że boczne podmuchy mogły być niebezpieczne dla skoczków. Wiadomo, że chciałbym powalczyć, ale byłem za odwołaniem drugiej serii. Rozmawiał Waldemar Stelmach