Poza tymi słowami Matti Nykänen powiedział jeszcze, że zdobył w Calgary złoto, ale nie jest z siebie zadowolony, bo mógł skoczyć lepiej. Gdyby dał z siebie wszystko, byłby zadowolony, nawet gdyby zajął miejsce ostatnie. To też trafna diagnoza powodów, dla których Eddie Edwards za wszelką cenę próbował dostać się na igrzyska olimpijskie - bo gdyby tego nie zrobił, nie dałby z siebie wszystkiego. Ważniejsza jest jednak kwestia o wskazówkach, gdyż to ona raz na zawsze kończy bajkę zwaną coubertinowską ideą olimpijską. To właśnie zimowe igrzyska w Calgary w 1988 roku, ze skokami Eddie Edwardsa (naprawdę nazywał się Michael Edwards, ale przez ksywkę "Eddie Orzeł" nawet na zawodach był podpisywany jako Eddie Edwards) czy też występem jamajskich bobsleistów opowiedzianym przez film "Reggae na lodzie" są kresem sportu radosnego i niczym nieskrępowanego. A sprowokowały to inne słowa Matti Nykänena skierowane do brytyjskiego słabeusza. - Tylko nami będą się interesować - miał powiedzieć. Fin był bowiem tak dobry, że budził powszechne zainteresowanie, a Brytyjczyk tak słaby, że budził podobne. Trzeba powiedzieć szczerze, że sława jaka otoczyła Edwardsa była całkowicie niewspółmierna do wyników, jakie osiągał. Były żadne - w skali międzynarodowej rywalizacji, bo przecież jeżeli chodzi o Wielką Brytanię, Eddie Edwards bił jej rekordy. Nigdy nie uzyskał jednak więcej niż 73,5 metra - to jego rekord z 1990 roku ze Strbskego Plesa. Startował za własne pieniądze, które zarabiał najczęściej w budowlance. Tynkował, malował, odśnieżał, sprzątał. Ostatni z amatorów, ostatni z takich ideowców. Espen Bredesen też był kiedyś ostatni Podczas igrzysk olimpijskich w Albertville w 1992 roku norweski skoczek Espen Bredesen stoczył zażartą walkę ze skoczkami z Bułgarii i Rumunii o to, by nie być ostatnim. Na skoczni normalnej mu się nie udało, ale na dużej wyprzedził Rumuna Virgila Neagoe. Dwa lata później Norweg był jednak mistrzem olimpijskim w Lillehammer i wygrywał w Ga-Pa w Turnieju Czterech Skoczni. Z Edwardsem nic takiego się nie stało. Tak jak Eddie "Orzeł" był słaby, tak słaby pozostał. Nie przeszedł ewolucji, nie rozwinął się, jedynie w pełni zrealizował mit barona Coubertina. Jako jeden z ostatnich zresztą. Brytyjski skoczek o tak słabych wynikach i tak kiepskiej technice, na dodatek skaczący w okularach korekcyjnych, co nasuwało wątpliwości, czy potrafi prawidłowo oceniać odległości i moment wybicia, budził popłoch. Chwilami wydawało się, że walczy na skoczni o przetrwanie, aby nie upaść. Nie upadał jednak. Skakał niedaleko, ale lądował. Eddie "Orzeł" Edwards ostatni w Turnieju Czterech Skoczni 30 grudnia 1986 roku podczas zawodów w Oberstdorfie otwierających Turniej Czterech Skoczni zajął ostatnie, 110. miejsce, tuż za Węgrem Viktorem Palinkasem, Hiszpanem Jesusem Lobo i... Polakiem Bogdanem Papierzem. 6 stycznia 1988 roku w Bischofshofen kończył konkurs Turnieju Czterech Skoczni na ostatnim, 120. miejscu. Znokautował go nawet przedostatni Holender Gerrit Konijnenberg. Zaraz, zaraz - ktoś powie - jak to "miejsce 110., miejsce 120."? Przecież to niemożliwe! Do konkursu głównego kwalifikuje się wszak najczęściej około 50 skoczków, w zależności od zawodów. W tym właśnie rzecz... Zawodnicy, o których wspomnieliśmy - skoczkowie z Hiszpanii, Holandii, Węgier, Bułgarii, Rumunii, a w tamtych czasach niestety także z Polski, jednego z najsłabszych krajów w skokach na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych - mieli wtedy jeszcze szansę pojawić się w zasadniczych zawodach takich konkursów jak Turniej czterech Skoczni, igrzyska olimpijskie czy mistrzostwa świata. Dzisiaj raczej ich nie mają, a zmienił to właśnie Eddie Edwards. Eddie Edwards skończył radosny i bajkowy sport Nieprzypadkowo po występie Edwardsa światowe władze Międzynarodowej Federacji Narciarskiej zmieniły zasady. Bolało ich to, co sprawiało, że Eddie "Orzeł" przerażał wielu - niezwykła popularność najsłabszego skoczka świata. Sytuacja, w której ten, kto najsłabszy jest równie popularny jak triumfator uznana została za patologiczne wypaczenie sportu i fatalny kierunek jego rozwoju. - Ja wcale nie chcę być najgorszy. Przeciwnie, chcę się poprawiać. Nie skaczę dla żartu - podkreślał Brytyjczyk. Ale to nie pomagało. To jego karkołomne występy, chociaż coraz lepsze (ale tylko nieznacznie) sprawiły gruntowne zmiany w skokach narciarskich. Doprowadziły do wprowadzenia kwalifikacji dużych imprez i zasadniczego odsiewu zawodników, którzy odstawali. Efekty możemy widzieć dzisiaj - na skoczniach obserwujemy zawodników głównie z tych samych, liczących się państw. Czasem błyśnie jakiś Włoch, Francuz, skoczy Estończyk, Kazach, ostatnio pojawili się Turcy. Skoczkowie z Rumunii czy Bułgarii są pojedynczy. Zniknęli przedstawiciele egzotycznych w tej dyscyplinie państw i nie ma powodu, by się pojawiali. I tak ich nikt nie zobaczy. Rekord Wielkiej Brytanii nie należy już do Edwardsa. W 2019 roku Sam Bolton na skoczni Whistler uzyskał 134,5 metra. Brytyjczyk występował wtedy gościnnie w mistrzostwach Ameryki Północnej.