Używanie fluoru, który jest substancją szkodliwą dla zdrowia i niebezpieczną dla środowiska, było zakazane przez Międzynarodową Federację Narciarską (FIS) i Międzynarodową Unię Biathlonu (IBU) już jakiś czas temu. Związane to było z decyzją wprowadzoną przez Unię Europejską, która zakazywała stosowania niektórych związków fluoru ze względu na ich rakotwórczość. W sportach, w których korzysta się z nart i desek snowboardowych, fluor w smarach pomagał zwiększyć prędkość nart. Dzięki fluorowi woda, która wytwarza się po kontakcie narty ze śniegiem i ogranicza prędkość, była szybko usuwana, dzięki czemu narta miała lepszy poślizg. Drogo na Puchar Świata w skokach. Kibice będą musieli głębiej sięgnąć do kieszeni Strach przed dyskwalifikacją w Pucharze Świata. Federacje są bezradne To miało szczególnie znaczenie w biegach narciarskich. Tutaj tylko dzięki samemu smarowaniu preparatami z fluorem można było zyskać wiele metrów, a tym samym sekund. Korzyści z tego czerpali też narciarze alpejczycy czy snowboardziści. W mniejszym stopniu z kolei skoczkowie narciarscy. Do tej pory nie było odpowiedniego przyrządu do kontrolowania nart pod kątem zawartości fluoru w smarach. W tym roku jednak nastąpił przełom. I dlatego od nowego sezonu zimowego będą przeprowadzane kontrole. Jak się jednak okazuje, przepisy nie są do końca sprecyzowane. W związku z tym zapanował strach, bo może się okazać, że tylko z powodu zanieczyszczenia fluorem zawodnicy będą dyskwalifikowani. O tym, że mogą pojawić się problemy wraz z rozpoczęciem rywalizacji w Pucharze Świata w jakiejkolwiek z narciarskich konkurencji, informują Austriacy, którzy już grzmią. Roswitha Stadlober, szefowa tamtejszego narciarstwa, już uważa, że błędy pomiarowe mogą doprowadzić do zagrożenia sportowej rywalizacji. Rośnie zaniepokojenie. "Martwi losowość testów" Przepis jest jasny. Badana narta przez urządzenie pomiarowe FIS jest sprawdzana w trzech punktach. Jeżeli w każdym z nich jest zielone światło, oznaczające brak fluoru, przechodzi kontrolę. Jeżeli pojawia się jednak czerwona lampka, oznaczająca obecność fluoru, pojawia się problem. Austriacy zauważyli, że niestety nawet na nartach, które nie miały styczności z fluorem, pojawia się czasami czerwona lampka. Podobne testy przeprowadził też Marcin Orłowski, trener Maryny Gąsienicy-Daniel, naszej znakomitej alpejki. Po prostu to urządzenie jest szalenie drogie (kosz ok. 30 tysięcy euro), a i tak federacje wpadły już w znaczne koszty, bo trzeba było pozbyć się starego sprzętu do pracy z nartami, by przypadkiem nie pojawiły się zanieczyszczenia. - Takie urządzenie do sprawdzania fluoru jest obecnie straszliwie drogie, a poza tym nawet jest problem z jego dostępnością - zauważył Łukasz Kruczek, menedżer kadry polskich skoczków narciarskich. - Cała sytuacja jest niepokojąca, bo nikt do końca nie wie, z czym się może spotkać, jeśli chodzi o obecność fluoru. Nie ma już na rynku smarów, które zawierają ten akurat fluor. Z tej strony nie grozi nam zatem niebezpieczeństwo. Wszyscy obawiają się jednak zabrudzenia związanego ze sprzętem, bo przecież obiekty stoją od lat i przez wiele sezonów był na nich fluor, a akurat trudno jest się go pozbyć. Specjaliści, którzy będą zajmować się kontrolą, uspokajali nas, mówiąc, że na teście wyjdzie czy to było zabrudzenie, czy jednak specjalne działanie. Wszystko w porządku, ale co dalej, jeśli wyjdzie, że na nartach jest fluor - dodał z uśmiechem. Sabotaż? "To przerażające, jak łatwo będzie to zrobić" W narciarstwie alpejskim jest też obawa o sabotaż, bo przecież narty zostawiane są w narciarniach, które zazwyczaj znajdują się w wielkich garażach. - Nie mówię, że ktoś dopuści się sabotażu, ale jeśli pomyślimy, jak łatwo będzie to zrobić, to robi się to przerażające. Mamy przecież wspólne narciarnie, do których wchodzimy za okazaniem akredytacji. Nikt tam jednak nie sprawdza, do jakich nart ktoś idzie. Narty zostają tam przez całą noc, a dostęp do nich mają wszyscy z akredytacjami. Wystarczy psiknąć fluorem w sprayu na szczotki do nart i ta czuła maszyna wykaże jego obecność. Nawet nie trzeba będzie nic kombinować z nartami. Oczywiście nie zakładam, że ktoś tak będzie robił, ale to tylko pokazuje, jak te przepisy nie są gotowe na ich wprowadzenie, bo jest dużo możliwości zaszkodzenia komuś innemu - martwił się Orłowski. - Jest jeszcze jeden problem. Jak się kupuje zwoje ślizgów do nart, to one są już w fabryce prefluorowane. I wszystkie firmy, zajmujące się produkcją nart mówią o tym, że narta jak wychodzi z fabryki, to nie przechodzi testu na obecność fluoru - dodał. Nieprecyzyjne przepisy. Nie ma drogi odwoławczej Obecne przepisy i procedury nie są do końca sprecyzowane. Teoretycznie można złożyć protest, ale co on da? Jak wiadomo, narty są przewożone samochodami i w pokrowcach. Padały zatem do FIS pytania związane z wymianą tego sprzętu, co byłoby straszliwie kosztowne. Zapewniano, że wystarczy porządnie wydmuchać pokrowce i samochody i fluor zniknie. To oznaczałoby, że jeśli solidnie wyczyści się narty, nie powinno być problemu. - Tyle że zdarzały się testy z zabrudzeniami - zauważył Kruczek. - Panika przez sezonem, zwłaszcza u tych wielkich krajów w narciarstwie alpejskim, bierze się stąd, że mamy zbyt mało informacji i nikt z nas nie jest w stanie się przygotować. Ja jestem kompletnie bezradny. Pozbyłem się fluoru z narciarni. Wymieniłem wszystkie szczotki do nart. Robię tak, jak zalecał FIS, ale nie mam pewności, że wszystko będzie w porządku, a sam nie jestem w stanie tego skontrolować, bo nie mam urządzenia pomiarowego - zakończył Orłowski. Temat przepisów dotyczących fluoru będzie jeszcze na tapecie tej jesieni przed rozpoczęciem sezonu. Zapowiadane są protesty. Federacje domagają się też doprecyzowania przepisów i przełożenia procedur na kolejne sezony. Podobno w IBU opracowano możliwość wprowadzenia ostrzeżeń w związku z możliwością popełnienia błędu w pomiarze. Rosyjski talent chce występować dla Polski. "Byłby wzmocnieniem"