Ewa Bilan-Stoch zapowiedziała wydanie książki. "Chcą, żebym opowiedziała ich historię"
- Wiem, jakie są konsekwencje zabierania głosu na ten temat. Ale każdy z nas ma swoją misję. Mam pełne wsparcie rodziny w tym, co robię. I cieszę się, że już nie wpływają na nich anonimowe obrzydliwe komentarze na mój temat - mówi Ewa Bilan-Stoch, żona naszego mistrza Kamila Stocha, w rozmowie z Interia Sport. To właśnie nam zdradziła swoje plany. Zapowiedziała bowiem wydanie książki, bo wiele widziała, jeżdżąc w czasie wojny do Ukrainy. Nam opowiedziała też o sukcesie serii portretów "Ranne dusze", która została doceniona w Nowym Jorku. - Spośród ponad stu tysięcy zgłoszeń z całego świata, zostały docenione nie tylko moje prace, ale historia, jaką opowiadam - przyznaje.
Tomasz Kalemba, Interia Sport: Odkąd Rosja napadła na Ukrainę, minęło ponad 1000 dni. Niemal od samego początku jeździsz i pomagasz ludziom za naszą wschodnią granicą. Widać na przestrzeni tego czasu, jak zmieniła się Ukraina?
Ewa Bilan-Stoch: - Pierwszy raz na Ukrainie byłam tydzień po wybuchu wojny. Odwiedziłam ten kraj już wiele razy i rzeczywiście widać, ile rzeczy się zmienia. Kiedy byłam tam pierwszy raz, to na Ukrainie panował wielki chaos. Wtedy nikt nie wiedział, jaki będzie scenariusz, a ja nie zapuszczałam się w takie miejsca, w jakich bywam teraz. Pomoc była potrzebna tuż za granicą. Nie było czegoś takiego jak ustabilizowany front, wojna była wszędzie i naraz. Od tego czasu część ludzi mogła wrócić do swojego kraju, by próbować normalnie żyć. Są takie miejsce, gdzie codzienne życie toczy się w miarę normalnie.
W międzyczasie zrodził się pomysł, by napisać książkę. Historie moich bohaterów, ale i powstanie wielu z tych zdjęć było to wszystko tak ciekawe, że chciałabym to opowiedzieć. Podczas ostatniego konwoju z Fundacją Igora Tracza, dowiedziałam się 14 grudnia w Zaporożu, że moja seria portretów z Ukrainy - "Ranne dusze" - zdobyła srebrne nagrody w aż dziewięciu kategoriach w konkursie fotograficznym w Nowym Jorku. Spośród ponad stu tysięcy zgłoszeń z całego świata, zostały docenione nie tylko moje prace, ale historia, jaką opowiadam. W książce chciałabym udokumentować cały proces twórczy, losy tych ludzi i dać dowód na to, że polsko-ukraińska przyjaźń jest możliwa.
~ Ewa Bilan-Stoch dla Interia Sport
Na ulicach dalej jest ciągły strach?
- Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie, bo nie mam zbyt dużego kontaktu z cywilami. Kiedy jednak pytam ukraińskich żołnierzy, o strach, po tych latach spędzonych na pierwszej linii frontu, to... oni się już chyba niczego nie boją. I to mnie czasem przeraża.
"Ranne dusze" - ta historia została doceniona. 100 tysięcy zgłoszeń i sukces Ewy Bilan-Stoch
Poznałaś dobrze życie na froncie. Jaka panuje tam atmosfera?
- Wszystko zależy od tego, jaki to jest kierunek, jakie działania tam się toczą, jaki to jest dzień, sytuacja. Wiadomo, że każdy z żołnierzy ma swoje określone zadania, ale też dużo czasu upływa im na czekaniu. Mam też okazję spotykać się z tymi, których oddziały straciły zdolność bojową. Oni wówczas czekają w "spokojniejszych" miejscach na sformowanie na nowo zespołu. Co ciekawe, ci ludzie są w najgorszym stanie, bo stracili w tej wojnie wielu swoich przyjaciół i mają więcej czasu. Wydaje mi się, że zawodowcom łatwiej być na tej pierwszej linii frontu, gdzie jest co robić. Żołnierze, którzy czekają na nowy zespół, są jakby zawieszeni w próżni, dłuży im się codzienność.
Wspomniałaś o twarzach, bo ty - jako fotograf - skupiałaś się w czasie swoich wyjazdów do Ukrainy właśnie na nich. Od razu jeździłaś tam z takim zamysłem, czy pomysł zrodził się tam na miejscu?
- Najtrudniej było mi wymyślić to, co chcę tam rejestrować jako fotograf. Posłuchałam rady mojej mamy, która powiedziała, żebym na początku fotografowała wszystko, co mogę, a pomysł sam się wyklaruje. W końcu skupiłam się na twarzach, ale potrzeba było mi kilku wyjazdów, bym miała koncept. Projekt zakończyłam po półtora roku, 16 czerwca. Zrobienie ostatniego zdjęcia było dla mnie czymś absolutnie wyjątkowym. W międzyczasie zrodził się pomysł, by napisać książkę. Historie moich bohaterów, ale i powstanie wielu z tych zdjęć było to wszystko tak ciekawe, że chciałabym to opowiedzieć. Podczas ostatniego konwoju z Fundacją Igora Tracza, dowiedziałam się 14 grudnia w Zaporożu, że moja seria portretów z Ukrainy - Ranne dusze - zdobyła srebrne nagrody w aż dziewięciu kategoriach w konkursie fotograficznym w Nowym Jorku. Spośród ponad stu tysięcy zgłoszeń z całego świata, zostały docenione nie tylko moje prace, ale historia, jaką opowiadam. W książce chciałabym udokumentować cały proces twórczy, losy tych ludzi i dać dowód na to, że polsko-ukraińska przyjaźń jest możliwa.
Historia obu narodów rzeczywiście jest burzliwa.
- To prawda, a do tego jest bolesna. Wielu ludzi wcale jej nie zna. Spotkałam się z okazywaniem sympatii dla symboliki, której się nie rozumie, której nadaje się własne znaczenie. W ostatnim czasie słowa ludzi z pierwszych stron gazet na pewno nie pomagają w budowaniu relacji. Nie pomagają także sami Ukraińcy, którzy opuścili swój kraj i odwrócili się od problemów Ukrainy. Trudno ich też oceniać, bo sama nie wiem, jak w sytuacji wojny zachowaliby się ludzie, których znam. To bardzo złożone zjawiska. Tymczasem chcę opowiedzieć historie, które są dowodem na to, że przyjaźń istnieje ponad podziałami.
To będzie zatem książka o przyjaźni w czasach wojny?
- O fotografii, o przyjaźni, psychologii i o wojnie, bo zawsze mnie interesowały takie tematy. Będzie wiele ciekawostek dotyczących tego, jak funkcjonuje wojenna machina. I to na każdym szczeblu. Na polu bitwy i w głowie żołnierza.
Tryb nieśmiertelności
Na wielu zdjęciach z Ukrainy jesteś ubrana w moro. Która Ewa jest prawdziwa - właśnie ta w stylizacji wojskowej, czy ta elegancka?
- Ostatnio nieświadomie zrobiłam eksperyment. Jechaliśmy do Słowiańska i stwierdziłam, że w mieście jest tak wielu cywilów, że w ten dzień ubrałam się na jasnoniebiesko. Nie przewidziałam, że staniemy wcześniej na parkingu w Izium, gdzie spotykają się praktycznie sami żołnierze. Jak wyszłam na niebiesko z auta, to czułam się jak kosmita. Czułam się fatalnie, a nie było to dogodne miejsce, aby się przebrać. Strój zatem zależy w wielu momentach od danej sytuacji. Czasami można czuć się w czymś bardzo dobrze, ale zupełnie nieadekwatnie do sytuacji. Pewnie zatem po Zakopanem nie chodziłabym w moro, ale w stroju góralskim nie pojadę na Donbas.
Nigdy nie robię też zdjęć osobom, które jawnie tego nie chcą, bo uważam, że na tych zdjęciach może zostać zatrzymana zła energia. Nic na siłę. Raczej staram się zdobyć zaufanie i współpracować z człowiekiem po drugiej stronie obiektywu. Tylko wtedy mamy szansę pokazać coś więcej - tajemnicę emocji
Kiedy jednak zakładasz strój podobny do munduru, to wstępuje coś w ciebie? Zawsze mówiłaś przecież, że masz zacięcie do spraw wojskowych?
- W kilku sytuacjach koledzy zauważyli, że jak przykładam aparat do oka, to włącza mi się tryb nieśmiertelności. I to jest ciekawe. Jestem wówczas tak skupiona na zadaniu, że nie zwracam uwagi na okoliczności. Pewnie dlatego, że zazwyczaj ktoś nade mną czuwa. W takich momentach twórczych opada strach, a na pierwszy plan wysuwa się wykonanie zadania, w moim przypadku zdjęcia. W książce będzie wiele przykładów tego mechanizmu. Jeśli ktoś tam jest już bardzo długo, to potrafi oswoić strach. Mnie też na każdym kolejnym wyjeździe przychodziło to łatwiej. Choć akurat ja (czytaj: mąż) bardzo mocno wyznaczam sobie granice bezpieczeństwa i nie mam potrzeby, żeby je przekraczać. Lubię swoje życie.
Kiedy pierwszy raz rozmawialiśmy o twoich wyjazdach do Ukrainy, to mówiłaś, że w wielu sytuacjach nie wiedziałaś, jak się zachować z aparatem? Czy wyciągać go i robić zdjęcia, czy jednak się powstrzymywać? Nabrałaś większej śmiałości?
- Dalej tak mam, że się wstrzymuję. Nigdy nie robię też zdjęć osobom, które jawnie tego nie chcą, bo uważam, że na tych zdjęciach może zostać zatrzymana zła energia. Nic na siłę. Raczej staram się zdobyć zaufanie i współpracować z człowiekiem po drugiej stronie obiektywu. Tylko wtedy mamy szansę pokazać coś więcej - tajemnicę emocji. Dla mnie sama wizyta w punkcie stabilizacyjnym jest dużym przeżyciem. Nie muszę tam robić zdjęć amputacji, woreczków z krwią itd. Bardziej interesują mnie oczy człowieka, który uratował wiele istnień, a który sam spędził rok w niewoli. Takie fotografowanie to praca na otwartym organizmie, gdzie człowiek pokazuje ci część swojej rannej duszy. Dlatego tak nazwałam swój projekt.
Wszyscy bohaterowie twoich zdjęć żyją?
- Nie. Nie wszystkich losy też znam, bo bywało, że miałam z niektórymi osobami tylko krótkie spotkania. Czuję się nieswojo, kiedy mam zdjęcia osób, których nie ma już z nami. Zwłaszcza wtedy, kiedy moje zdjęcia tych osób są na memoriałach w miastach, w których upamiętnia się ich bohaterstwo albo na ich nagrobkach, a tak też się zdarza. Nigdy nie zakładałam, że będę robić zdjęcia na nagrobki, ale z drugiej strony wiem, że dla tej osoby albo jej rodziny, to było najpiękniejsze zdjęcie i właśnie dlatego ono się tam znalazło. Takim chcą go zapamiętać.
Masz kontakt z osobami, które fotografowałaś?
- Z wieloma tak. Wśród nich jest kilka wartościowych przyjaźni. I nie nadużywam tego słowa. Znam jego wartość. Z kilkoma osobami mam rzeczywiście stały kontakt, z innymi piszę raz na czas. Często kontakt z nimi wywołuje pozytywne emocje. Wydaje mi się, że te osoby, dużo bardziej niż my, potrafią się cieszyć ze wszystkiego. Fajnie jest odbierać taką energię i się nią dzielić.
W Ukrainie nie wiedzą, że jest żoną trzykrotnego mistrza olimpijskiego. "Jestem anonimowa osobą i mnie się to podoba"
Twarze ukraińskich żołnierzy zestawiałaś na Instagramie z twarzami skoczków.
- I ten wątek też będzie się przewijał w mojej książce. Te dwa światy mają ze sobą wiele wspólnego. Najprostszym przykładem jest rywalizacja. W obu tych światach wielkie znaczenie ma sprzęt. Wszyscy żołnierze podkreślają, że największym szczęściem na wojnie, to jest mieć dobrego dowódcę. W sporcie bez dobrego trenera nawet najlepsi sobie nie poradzą. Jest taki człowiek, Bohdan Krotewycz, szef sztabu 12. Brygady Specjalnej Azow, który mówi w bardzo przystępny i obrazowy sposób. Zaczęłam słuchać jego wywiadów, kiedy uzupełniałam naukę języka ukraińskiego i dzięki temu mogłam poznać terminologię wojenną. Często porusza on tematy związane z taktyką i planowaniem. Jego myśli są tak uniwersalne, że mogą odnosić się też do sportu. Nawet wspomniałam o tym Kamilowi i często o tym rozmawiamy. Co więcej, Kamil poprosił mnie, bym nawet zapisywała te najciekawsze myśli, kiedy słucham tych wywiadów. Miałam okazję robić zdjęcie Bohdana i to był dla mnie duży zaszczyt i wielkie przeżycie. To prawdziwy erudyta, wizjoner i najbardziej opanowana osoba, jaką poznałam na wojnie. Sprawdziłby się w wielu dziedzinach, w sporcie też.
Kiedy moim najbliższym przyjaciołom powiedziałam o pomyśle napisania książki, to bardzo mi w tym pomagali, by umożliwić mi zrobienie takich zdjęć, jakie bym chciała, by kolekcja była pełna. Widzę, że oni pokładają nadzieję w tym, że będę ich głosem, którego na ogół nikt nie słyszy. Nie mówię o tych, którzy dorobili się milionów na tej wojnie, ale tych, którzy żyją tam i walczą z wrogiem, poświęcając to, co najcenniejsze - swoje życie.
Jak reagowali ludzie w Ukrainie, kiedy dowiedzieli się, że przyjeżdża do nich żona trzykrotnego mistrza olimpijskiego?
- Prawie nikt o tym nie wie. Wiedzą o tym tylko moi najlepsi przyjaciele. Bardzo mi zależało, żeby tę informację zostawili dla siebie. Kiedy pierwszy raz się o tym dowiedzieli, to byli w szoku. Mnie się to bardzo podoba, że jestem tam totalnie anonimową osobą. Każde spotkanie jest tam czystą kartą. W Polsce nie istnieję jako fotograf, przedsiębiorca, czy projektant czapek, tylko jestem żoną Kamila Stocha. Często nawet nie mam imienia, co jest wręcz nieeleganckie. Tam, nawet jeśli to jest tylko krótkie spotkanie, to zapamiętują mnie z tego, że jestem dziewczyną z aparatem i mam długie blond włosy, a także z tego, że jestem zawsze pozytywnie nastawiona do tego, co mnie tam spotyka. I mówią, że często się uśmiecham.
Kamil był chyba jednym z pierwszych sportowców, którzy oficjalnie zaprotestowali przeciwko wojnie. Na nartach napisał po angielsku: "Stop wojnie! Lepiej jest walczyć w sporcie". On jednak nie lubi wypowiadać się na temat tego, co dzieje się za naszą wschodnią granicą. U ciebie jest inaczej?
- Bardzo niewiele w ogóle mówię na temat wojny w Ukrainie. Ostatnia rozmowa jest pewnie z tobą sprzed roku. Wiem, jakie są konsekwencje zabierania głosu na ten temat. Ale każdy z nas ma swoją misję. Mam pełne wsparcie rodziny w tym, co robię. I cieszę się, że już nie wpływają na nich anonimowe obrzydliwe komentarze na mój temat.
Ile razy usłyszałaś, że jesteś szalenie dzielną osobą?
- Wiele, ale zawsze powtarzam, że to nie tak jak myślicie. Jeżeli ktoś tam nie był, to każdy inaczej wyobraża sobie tę wojnę. Tam na miejscu, jeśli zachowujesz zasady bezpieczeństwa i możesz liczyć na wsparcie oraz wiedzę osób, do których jedziesz, to wszystko jest łatwiejsze. Kiedy moim najbliższym przyjaciołom powiedziałam o pomyśle napisania książki, to bardzo mi w tym pomagali, by umożliwić mi zrobienie takich zdjęć, jakie bym chciała, by kolekcja była pełna. Widzę, że oni pokładają nadzieję w tym, że będę ich głosem, którego na ogół nikt nie słyszy. Nie mówię o tych, którzy dorobili się milionów na tej wojnie, ale tych, którzy żyją tam i walczą z wrogiem, poświęcając to, co najcenniejsze - swoje życie.
Ewa Bilan-Stoch z apelem do Ukraińców: Napiszcie do kolegów. Nie udawajcie, że nie istnieją
Kiedy możemy spodziewać się premiery książki?
- Nie mam określonej daty, ale chciałabym zakończyć ten projekt w przyszłym roku. Te historie już na tyle dojrzały, że chciałabym je przedstawić. Mam pełny obraz. Poza tym puenta się już wydarzyła. Nie ma na co czekać, trzeba pisać.
A gdybyś mogła przekazać coś Ukraińcom, którzy żyją w naszym kraju, to co byś powiedziała?
- Mam do nich apel: Napiszcie do swoich kolegów, którzy są po tamtej stronie i każdego dnia walczą o wasz kraj. Nie udawajcie, że nie istnieją. Słyszałam historię, że na początku wojny kilku kumpli skrzyknęło się, że idą walczyć, a potem stawiał się do wojska tylko jeden z nich. Reszta zerwała z nim kontakty. Za każdym razem wspomina, że koledzy o nim zapomnieli, a ludzie z Polski odwiedzają go w przedsionku piekła. Oni tam bardzo doceniają to, co robią Polacy, przyjeżdżając do Ukrainy z pomocą. Ostatnio wspomniany Krotewycz został zapytany o to, czego wojsko ukraińskie potrzebuje najbardziej, odparł: Słowa wsparcia. Część z żołnierzy ma poczucie, że została opuszczona przez swoich rodaków. Niedawno jeden z ukraińskich kolegów stracił rękę. Jego zdjęcie wisi u mnie w biurze i wiele osób pyta, jak on się czuje. Kiedy mu o tym powiedziałam, to bardzo się wzruszył. Dla nich taki gest znaczy czasem więcej, niż drogi sprzęt.
W książce będą tylko portrety Ukraińców, czy także osób, które przyjeżdżają walczyć za ten kraj z różnych stron świata?
- Będą tam też ważne dla mnie osoby, czyli dwóch wolontariuszy, z którymi współpracuję od początku wojny i przez nią właśnie się poznaliśmy. Będzie też Polak, który walczył w Ukrainie przez długi czas. Aktualnie jest już w kraju. Będą też międzynarodowe wątki.
A widzisz zmianę postrzegania w Polsce wojny w Ukrainie?
- Oczywiście, że tak. Aktualnie to niemal całkowicie spłynęło po Polakach. Nawet jest tendencja do tego, by cieszyć się z tego, co spotkało Ukrainę. Nie jestem rzecznikiem Ukraińców w Polsce, ale chcę być głosem tych ludzi, którzy tam na froncie są i bronią swojego kraju, oddając za niego swoje życie. Ukraińcy dostali w Polsce duże wsparcie i Polacy mogli się poczuć pokrzywdzeni w wielu sytuacjach, na każdym możliwym szczeblu. Dla tych, co zostali w Ukrainie, to jest w ogóle nie fair. Nie dość, że ci, co zdecydowali się na życie w Polsce, uciekli z kraju, to do tego robią tym, którzy zostali w Ukrainie, nie najlepszą opinię. Tutaj często postawa Ukraińców jest mocno roszczeniowa. Tam na każdym kroku spotykam się z wielką gościnnością. Tam wiozę samochód wypchany różnymi rzeczami, ale i wracam z masą prezentów. Włącznie z kwiatami. Mam takiego jednego wariata, od którego zawsze dostaję kwiaty. Od innego ciasteczka. Od jedynej osoby, która nie zgodziła się na zdjęcie z uzasadnionych powodów, dostałam w prezencie nóż z trzema czaszkami. To jest mój nóż na szczęście. Zawsze mam go przy sobie. Kiedy mam go ze sobą, to czuję dużą siłę. Mam też ksywki, które przyczepiane są do mundurów, dwóch najlepszych przyjaciół. Oni też są zawsze ze mną. To są moje talizmany. A kiedy jestem w Ukrainie, to bardzo się cieszę, widząc żołnierzy, noszących nasze czapki.
Coraz głośniej mówi się o tym, że pokój jest możliwy, jeśli Ukraińcy pogodzą się ze stratą zajętych terenów.
- Mam na to jedną odpowiedź. Na Podhalu jeśli ma się działkę, a przy niej drogę i ktoś wjedzie ci na ten kawałek twojej działki, to stawia się tam kamień, by nikt już tam nie wjechał. Nikt nie popuści i nie zrezygnuje ze swojego metrowego kawałka kosztem innego. Dlaczego chcemy więc odbierać komuś prawo do decydowania o jego terytorium?
Mamy świąteczny czas. Dla nas to okres radości i spokoju. W Ukrainie wygląda to inaczej. Czy żołnierze czują, że akurat jest Boże Narodzenie?
- W pewien sposób na pewno tak. Otrzymują w tym czasie sporo ciast i wypieków. Dekorują przestrzeń wokół siebie. Czasem to skromna choinka, czasem jedna błyszcząca bombka. Stoi to w opozycji do rozświetlonego lampkami Kijowa, gdzie tak często przecież brak prądu... Pełne sklepy, gwarne ulice, od czasu do czasu dźwięk alarmów, komplikujący wszystko. Każdy próbuje żyć normalnie, nie zważając na codzienny terror. Może to sposób, aby nie oszaleć? Nie wiem. Jednak moje najbardziej wyraziste wspomnienie, związane z obchodzeniem Świąt Bożego Narodzenia to wizyta w kościele, gdzie szopka zwaliła mnie z nóg. Jezusek znajdował się pod konstrukcją z drewna, na której wisiały siatki maskujące. Anioły miały wojskowe atrybuty, a dookoła leżały resztki rakiet i łuski z pocisków artyleryjskich. Dopełnieniem tej sceny był żołnierz, który przyszedł, by uklęknąć przed Dzieciątkiem.
Rozmawiał - Tomasz Kalemba, Interia Sport