Adam Małysz na początku XXI wieku dał nam wielką nadzieję. Stał się symbolem przemian w Polsce. To dzięki jego sukcesom nie czuliśmy się gorsi od ludzi z Zachodu. "Orzeł z Wisły" udowodnił, że ciężką pracą, popartą talentem, można wiele zdziałać. To był czas, w którym Polska potrzebowała sukcesów. Także tych sportowych. I Adam Małysz nam to dał. Pewnie nigdy wcześniej i - zakładam - nigdy w przyszłości nie będziemy mieli już do czynienia z takim zjawiskiem, jakim była małyszomania. "Dzieci Małysza" - drugie życie skoków narciarskich Ludzie, co niedzielę, siadali do obiadu, przy którym mogli obejrzeć popisy wiślanina na skoczniach całego świata. I tak przez wiele lat. To na fali małyszomanii zaczęli nam rosnąć następcy wielkiego mistrza. To dzięki Małyszowi znalazły się środki na szkolenie młodzieży. On dał początek potędze polskich skoków. Za nim szli kolejni. I nawet przerośli Małysza, ale - z całym szacunkiem - Kamil Stoch, Dawid Kubacki czy Piotr Żyła, nie porwali już tak kibiców i młodzieży, jak zrobił to Małysz. - Czuję się dzieckiem małyszomanii. I to bardzo. Wszystko na pewno zaczęło się w Harrachovie. Tyle że różnimy się z tatą tym, kiedy małyszomania mnie rozpaliła. Mnie się wydaje, że to było tydzień po sukcesie Adama Małysza w Turnieju Czterech Skoczni, a tata twierdzi, że to było dopiero w 2002 roku w czasie mistrzostw świata w lotach. Miałem wtedy ledwie kilka lat. Sam nie potrafiłem jeszcze wtedy jeździć na nartach. Dlatego na początku zajmowałem się budowaniem skoczni terenowych. I sam w końcu zacząłem skakać. Tak nauczyłem się jeździć na nartach, ku uciesze taty, który sam chciał mnie wciągnąć w ten sport - powiedział Michał Chmielewski, dziennikarz TVP Sport i autor filmu "Dzieci Małysza", w rozmowie z Interia Sport. Jego film pokazuje coś, czego na co dzień nie widzimy. Do nas docierają obrazy wielkich bohaterów, którzy skaczą często w trudnych warunkach, igrając momentami z życiem. Adrenalina zarówno zawodnikom, jak i kibicom udziela się szczególnie na lotach. Tymczasem w zaciszu, gdzieś głęboko w lesie, skoki narciarskie mają swoje drugie życie. Okazuje się, że tę dyscyplinę można uprawiać amatorsko wszędzie. Potrzebny jest tylko zapał i chęci. Nagle człowiek uzmysławia sobie, że sam może poczuć się jak ptak. Jak się okazuje, na fali małyszomanii, rośli nam nie tylko następcy wielkiego mistrza i całe zaplecze sportowe, ale rosły też amatorskie skocznie, na których odbywały się fantastyczne imprezy. - I choć od szczytu małyszomanii minęło ponad 20 lat, to do dzisiaj działa wiele amatorskich skoczni - przyznał Chmielewski. Sam mieszkałem w Myślenicach, gdzie istniała skocznia narciarska, która niedawno została zrewitalizowana i zyskała drugie życie, ale nigdy nie odważyłem się z niej skoczyć. Budowaliśmy jednak skocznie ze śniegu. To było jeszcze na wiele lat przed małyszomanią, kiedy naszymi idolami byli Jens Weissflog, Matti Nykaenen czy Piotr Fijas. Pamiętam dzień, kiedy na malutkiej skoczni, po raz pierwszy skoczyłem stylem V na zwykłych i koszmarnie długich nartach zjazdowych. Niestety przed wylądowaniem nie zdążyłem ich złożyć i nogi mocno się rozjechały. Skoczyłem 2-3 metry, ale zeskok wyglądał jak pobojowisko. Do domu przywieźli mnie na sankach. Nigdy później już nie założyłem nart. Amator, który skoczył 100 metrów na Wielkiej Krokwi W czasach małyszomanii jedną z najsłynniejszych amatorskich skoczni w mojej okolicy była ta w Jaworniku. Do budowy i przeprowadzenia zawodów zapalił się Mariusz Pustuła. - Ten amator z Jawornika doszedł do poziomu 100 metrów na Wielkiej Krokwi. Nie miał żadnej licencji, ale miał zajawkę - powiedział Chmielewski. Takich pozytywnych wariatów w całym kraju było i jest znacznie więcej. Jak wyliczył Artur Bała, skoczniołaz, stałych konstrukcji, które było widać nawet latem, było ponad 200 w całej Polsce. - Być może to jest jeszcze niedoszacowane. Być może niektórzy budowali takie obiekty w ogródku koło domu. Kapitalny obiekt jest w Strachocinie. Mają tam nawet tory lodowe. Tyle, że ta skocznia jest - przepraszam panowie - brzydka. W Skawicy wybudowano fantastyczną skocznię za 10 tysięcy złotych. Ona robi niesamowite wrażenie estetyczne. I skacze się tam prawie 30 metrów. Prześliczna była Krokiewka w Lublinie. Tylko była za mała. Każda jednak skocznia, jeśli pozwala dotknąć tej dyscypliny, to jest miód na serce - mówił Chmielewski. Z ogródka do Szkoły Mistrzostwa Sportowego. "To jest fenomen" Przemysław Kantyka, były skoczek narciarski, a obecnie trener, uważa, że na takich obiektach można wyłowić nawet jakieś talenty. - Taka jest historia Kacpra Seremaka z Ruczynowa. Jego ojciec Mateusz wybudował mu skocznię w ogródku. Chłopak na tyle wkręcił się w skoki, że jest uczniem Szkoły Mistrzostwa Sportowego w Szczyrku i zawodnikiem LKS Klimczok Bystra. Nie wiem, czy to wybrzmiało w tym filmie, ale w Polsce istniało kiedyś ponad 300 skoczni profesjonalnych. Takie były w dużych miastach i młodzież na nich skakała. Mimo że te obiekty były małe, to jednak ta dyscyplina była ogólnodostępna. Dzisiaj wszyscy znają najlepszych polskich skoczków, a w kraju mamy tylko 24 czynne obiekty do uprawiania skoków. Do tego sportu trafia zatem młodzież głównie z małych miejscowości. W aglomeracji warszawskiej nie brakuje górek, na których można byłoby wybudować niewielkie skocznie. Tego jednak nie ma - powiedział Chmielewski. Film dziennikarza TVP Sport to dowód na to, że tak naprawdę każdy, kto nie boi się przekraczać swoich granic i czyni to z głową, to może poczuć się jak prawdziwy skoczek. - Nie będzie przesadą powiedzieć, że ruch skoków amatorów w Polsce to jest pewnego rodzaju fenomen. Od 20 lat na terenie całego kraju mamy do czynienia z pewnymi inicjatywami. Młodzież buduje lepsze lub gorsze obiekty - powiedział Bała w filmie "Dzieci Małysza". Dziennikarz atakuje rekord Belgii Obecnie jedną z największych imprez amatorskich w skokach narciarskich są zawody w Ruczynowie na skoczni HS 8 wybudowanej w ogródku u państwa Seremaków. W tym roku, 17 czerwca, odbędzie się czwarta już edycja zawodów. - Zapraszam na te zawody. Byłem naocznym świadkiem, jak skacze tam pięciolatek, syn byłego skoczka, jak skacze moja żona, która nie potrafiła jeździć na nartach, a jest rekordzistką skoczni w Ruczynowie, jak skacze 92-letni były skoczek narciarski, który wciąż się czuje na siłach. Skoki narciarskie oczywiście wymagają większej odpowiedzialności i sprawności, ale można uprawiać ten sport rekreacyjnie. I tego najbardziej brakuje mi w Polsce. U nas, w porównaniu do krajów alpejskich, nie ma tej kultury - opowiadał Chmielewski. Jego film powstawał dwa lata. Miał przedstawić amatorski świat koków narciarskich, ale głównym motywem był atak bicia rekordu Belgii (37 metrów) przez autora. - Wiedziałem, że chcę skakać, ale nie wiedziałem, co z tym zrobić. Zawsze chciałem przedstawić amatorski świat skoków w sposób filmowy, bo wydawało mi się to samograjem. Wiedziałem też, że sam jestem częścią tego wszystkiego od 20 lat, na kanwie małyszomanii i chcę to właśnie pokazać. Nie miałem żadnej wiedzy na temat robienia takiego filmu. Nie miałem też żadnej ekipy filmowej - przyznał Chmielewski. Po wielu treningach pod okiem Wiktora Pękali, udało mu się w końcu skoczyć 36 metrów. - Mam marzenie, by osiągnąć 50 metrów - zakończył dziennikarz TVP Sport.