Dawid Kubacki najpierw nie pojechał z kadrą na zgrupowanie na Cypr, a potem udał się do Lillehammer, gdzie jednak, zamiast skakać, leczył się, bo dopadła go infekcja z wysoką temperaturą. Po takich przejściach potrzeba czasu na to, by organizm wrócił do równowagi i znalazł odpowiednie czucie na skoczni. Rewelacyjni Niemcy, wielka strata Polaków. Zobacz, jak wygląda tabela Pucharu Narodów Polacy w Ruce skakali słabo w dwóch ostatnich dniach, ale największe postępy robił właśnie Kubacki, który zdaje się powoli wracać o równowagi. Tomasz Kalemba, Interia Sport: Dla pana piątkowe skoki były pierwszymi po ponad tygodniowej przerwie. W sobotę okazało się, że mimo tego, był pan najlepszym polskim zawodnikiem w inauguracyjnym konkursie Pucharu Świata. Dawid Kubacki: - Nie za bardzo mnie to jednak satysfakcjonuje, bo zająłem przecież odległe miejsce. Wydaje mi się, że z dnia na dzień jest coraz lepiej, jeśli chodzi o moją dyspozycję. Powoli dochodzę do siebie. Noga nie działa jeszcze na sto procent swoich możliwości. Od piątku do soboty poprawiłem jednak wyraźnie pozycję najazdową, co było widać po prędkościach. Dzięki temu lepiej to oddawało z progu. Ze skoku na skok było coraz lepiej i to jest dobry znak. Za wolno jednak się rozpędzam. I to może być spowodowane tym, że noga lekko nie domaga. Głowa wtedy chce, a ciało nie nadąża. I przez to wychodzi ten skok nie tak, jak powinien. Zaczyna się od góry, bo jak noga nie chce pchać, to próbuje się gdzie indziej nadrobić energię i prędkość, żeby zdążyć do progu. Jeśli noga nie pracuje w stu procentach, to pojawiają się też delikatne spóźnienia. Próg wtedy nie oddaje, nie jestem fajnie nakręcony i na dole zaczyna brakować prędkości. Drugi skok w sobotnim konkursie wyglądał chyba najlepiej ze wszystkich pana oddanych w Ruce w dwóch ostatnich dniach? - Dla mnie najważniejszy jest punkt zaczepienia. Muszę wiedzieć, co było nie tak. Jeśli tego się nie dowiem, to wtedy możemy się drapać po głowie i nie pójdziemy do przodu. W moim wypadku sytuacja będzie chyba oczywista i błędy będą widoczne w nagraniu. To oznacza, że będzie nad czym pracować do niedzieli. To jest dla mnie najważniejsze. Jak mam nad czym pracować, to wtedy jest pole do tego, by zrobić postęp. Nie ma co ukrywać, że mamy do czynienia z większym problemem, bo kryzys nie dotknął tylko jednego czy dwóch skoczków, ale całej kadry. Ma pan pomysł na to, skąd to się wzięło? - Nie jestem trenerem i nie wiem, jak to wygląda u innych. Mogę się tylko wypowiedzieć za siebie. Nie ukrywam, że po chorobie w ostatnim tygodniu czuję brak energii. Mam jej trochę, ale nie jest to wystarczająco dużo do tego, by noga dobrze pracowała. Odpuściłem kilka treningów na skoczni, więc nie miałem też okazji popracować tak bardzo nad techniką w ostatnim czasie. W piątek przesadziłem z aktywnością w pozycji dojazdowej. W przejściu nie dałem jej utrzymać, bo inaczej wylądowałbym na nosie. Organizm wtedy się sam bronił i wycofywał. Z tego trudno było pchać. I to poprawiłem w sobotę. Noga też lepiej pracowała. Jeszcze nie na tyle dobrze, żeby skok zacząć fajnie od samej nogi. Rozumiem, że mimo falstartu, to jednak nie panikujecie? - Na pewno oczekiwania co do inauguracji sezonu były większe. Jedyne, co mogę teraz zrobić, to małymi kroczkami zmierzać do poprawy. Jak zacznę panikować, co się zresztą tyczy całego sztabu, to się z tego nie wygrzebiemy. Trzeba spokojnie nad tym popracować. Musimy siąść i znaleźć prostą receptę na to. Poprzedni sezon był wyjątkowy, bo zaczął się nie tak, jak zwykle. Zazwyczaj w Ruce było w kratkę, a potem budziliśmy się w okolicach Engelbergu. W Ruce - rozmawiał Tomasz Kalemba, Interia Sport Znakomita forma Krafta, koncert Austriaka. Koszmar Polaków, "Biało-Czerwoni" tylko tłem